X

Bośnia i Hercegowina. Entropia i nostalgia

W Mostarze, w miejscu skąd każdy chce zrobić zdjęcie słynnego mostu, stoi napis „DON’T FORGET”. Odnosi się do 1993 roku, w którym Stary Most został zniszczony, a może do całej wojny domowej. Ale wydaje mi się, że chodzi też o to, aby gość z zagranicy nie zapomniał o Bośni i Hercegowinie

Zdjęcie główne: Steph Smith

Kilkanaście lat temu media obiegła sensacyjna wiadomość, która odtąd co parę lat powraca na portale żyjące z ciekawostek. Otóż góry w sercu Bośni okazały się czymś więcej, niż się wydawało. Jak odkrył miejscowy badacz, ich regularny kształt to dzieło rąk ludzkich. Cywilizacji starszej niż wszystkie europejskie imperia! To ona wzniosła na górskich szczytach piramidy. Znacznie większe od tych, które faraonowie pobudowali w Egipcie, ale ze względu na inny klimat znacznie gorzej zachowane. Pod bujną zielenią kryje się zapomniana prehistoryczna wiedza!

Kosmici i biznes

Z czasem okazało się, że odkrywca piramid to nie miejscowy archeolog, tylko urodzony w Bośni amerykański biznesmen. Zanim prawdziwi archeolodzy zakwestionowali jego teorie, samozwańczy badacz zdążył otrzymać wsparcie oficjalnych instytucji na dalsze badania. Ich wyniki prezentuje w stroju Indiany Jonesa. Rozwiewa w ten sposób wszelkie wątpliwości osób chcących mu wierzyć. Choć cały projekt budzi kontrowersje, to wciąż działa, a nawet nabiera głębi. Na miejscu, czyli nieopodal miasteczka Visoko, funkcjonuje osobliwy park archeologiczny. Zwiedzając go z przewodnikiem dowiaduję się, że piramidy przypominają też podobne budowle z Ameryki Południowej. I tak jak one, zbudowane są w odpowiednim ułożeniu wobec gwiazd. Tak, by gromadzić ich energię. Organizowane są specjalne warsztaty, gdzie można się ową kosmiczną wibracją napełnić.

Wystarczy jednak przespacerować się w dół do centrum Visoko, by szybko zejść na ziemię. Miasteczko to klasyczna do bólu, biedna i przaśna bałkańska prowincja. Ciasna, zaniedbana i rozgrzana w lipcowym upale przestrzeń nie zachęca, by zostać tu dłużej. A wydostać się stąd też wcale niełatwo. Do nieodległej stolicy kraju, Sarajewa, odchodzą całe dwa pociągi dziennie.

W tym zresztą socjolodzy upatrują sukcesu “Bośniackich Piramid”. To wcale nie starożytni budowniczowie z kosmiczną technologią są tutaj zapomnianą cywilizacją. Jest nią raczej dzisiejsza Bośnia i Hercegowina – przeorana wojną, powojenną entropią i stagnacją – która zniknęła nam z pola widzenia i desperacko stara się o sobie przypomnieć.

Fot. Anton Sharov

Wojna i polityka

Pamiętać o Bośni i Hercegowinie będzie teraz nieco trudniej, bo sąsiednia Chorwacja tego lata otworzyła most na półwysep Peljesac. Pozwoli on zmierzającym do Dubrownika na omijanie 20 km wybrzeża Adriatyku. Ułatwi jej to zapewne wejście do strefy Schengen, które ma nastąpić za kilka miesięcy. Granica dzieląca dwa kraje, które jeszcze 30 lat temu znajdowały się w jednym państwie, stanie się jedną tych zaznaczonych na mapie Europy najgrubszą kreską. Unia Europejska, która Bośni i Hercegowinie coraz wyraźniej odjeżdża, oddali się jeszcze bardziej.

Nie jest to jedynie wina wojny z lat 1992-95, choć jej destrukcyjnego wpływu na cały kraj nie sposób przecenić. Dawna Jugosławia pękła po liniach podziałów etnicznych. Rzecz w tym, że na mapie w żaden sposób nie układały się one w linię. Enklawy jednej nacji otoczone były skupiskami drugiej, a już kawałek dalej sytuacja wyglądała odwrotnie. Nie sposób było zaspokoić dążeń jednych, nie krzywdząc innych. Daleko za granicą, w amerykańskim Dayton, skonstruowano niespotykany dotąd twór. Bośnia miała zachować przedwojenne granice, ale zostać podzielona na dwa organizmy – Federację Bośni i Hercegowiny oraz Republikę Serbską w proporcjach powierzchni 51 do 49. Zamiast prezydenta jest trzyosobowe prezydium, w którym zasiadać musi Bośniak, Chorwat i Serb. Podobny parytet obowiązuje w parlamencie, rządzie i sądach.  

Choć konstrukt ten zatrzymał walki, to w warunkach pokoju okazał się mocno dysfunkcyjny. Chaos instytucjonalny sprawia, że bezrobocie i korupcja są na rekordowych w Europie poziomach. Niby jakoś się kręci, ale głównie kręci się w kółko. Na przybyszy ze środkowej Europy wpływa to niekiedy nostalgicznie. Powracają wypchnięte z pamięci obrazki z przeszłości.

Tramwaje w Sarajewie są jak u nas za dzieciaka. Na granicy ustawiają się kolejki, na drogach straszą dziury. W sklepie płaci się tylko gotówką (w markach!). A w knajpach pali się papierosy i dostaje wielkie porcje, ale raczej bez dań wege. Po ulicach błąkają się bezdomne psy i koty. I tak, jak szybko podobne widoki poznikały w naszych stronach, tak łatwo zapomnieć o Bośni, uznając ją za jakąś anomalię. Ale tutejszy scenariusz mógł z powodzeniem wydarzyć się i u nas.

Tęsknota i natura

W powyższym kontekście nie dziwi już tak bardzo, że na straganie pamiątkarskimi w miasteczku Jajce za niewygórowaną kwotę 10 marek nabyłem flagę starej Jugosławii z komunistyczną gwiazdą pośrodku. Z nasłuchów językowych podczas spacerów po okolicy wniosłem, że przyjeżdżają tu głównie krajowi turyści. Zatem owa nostalgiczna pamiątka musiała być dla nich. W Bośni powszechna jest bowiem opinia, że przed wojną, w starym kraju było lepiej. Nietrudno zresztą znaleźć fakty i liczby, które takie opinie potwierdzą.

Po raz pierwszy przyjechałem do Bośni pociągiem jadącym z Zagrzebia do Sarajewa. Od starszego współpasażera usłyszałem, że za Jugosławii, pociągi na tej trasie były długie na kilkanaście wagonów. I dawały radę w jeden dzień obrócić w obie strony. Tymczasem nasz miał wagonów trzy i wlókł się do celu od rana do nocy. Od kilku lat już zresztą tego połączenia w rozkładzie nie ma.

Wracając do straganu w flagą w Jajcach, to stał on nieopodal Wodospadu Plivskiego, który przed wojną domową sięgał 30 m. Niestety trzęsienie ziemi i działania zbrojne, które wywołały tu powódź zredukowały go do 22 m. Wciąż jednak robi wrażenie – zwłaszcza obserwowany z dolnego tarasu – i pozostaje unikatowym w skali świata wodospadem położonym w samym ujściu rzeki. To tutaj Pliva kończy bieg i całkiem dosłownie wpada do Vrbasu.

Vrbas w tym punkcie wygląda wybitnie pocztówkowo, ale i na całej długości rzeki oczy raz po raz rozwierają się szeroko. Wjechałem od strony Banja Luki i po obu stronach rzeki wyrósł bajkowy kanion. Zresztą, z której strony bym do Bośni nie wjeżdżał, zawsze do pokonania są góry, lasy, przepaście, a obowiązkowym punktem jest przeciskanie się wąską drogą przez jakąś dziką zieloną dolinę.  

Wodospad Plivski przed wojną domową sięgał 30 m. wysokości. Trzęsienie ziemi i działania zbrojne, które wywołały tu powódź zredukowały go do 22 m.

Jedną z ubocznych konsekwencji gospodarczego zastoju Bośni i Hercegowiny jest bowiem mniejsza niż w naszym regionie presja na przyrodę. Mniej się buduje, mniej produkuje, inwestuje, słabiej rozwinięta jest krajowa turystyka. Ta zagraniczna, poza kilkoma popularnymi miejscami typu wodospady Kravica, raczej słabo dociera w głąb kraju. Nie ma też tylu hoteli czy kurortowych miasteczek w pobliżu ładniejszych zakątków. Niekiedy zdarzają się za to charakterystyczne dla głębokich Bałkanów dzikie wysypiska śmieci nawet w miejscach, gdzie widok zapiera dech. Ale w ogólnym bilansie tych śladów zachłannej cywilizacji jest jakby mniej, a przyrody więcej.

Pamięć i tradycja

Jak się nad tym zastanowić, to podobnie wygląda sprawa z kulturą i lokalnymi tradycjami, które jeszcze jeden czy dwa wieki temu każdy kawałek świata miał własne i unikalne. Obecnie wszystko rozjeżdża walec popkultury i globalnych biznesów. W Bośni i Hercegowinie, z wspomnianych wyżej przyczyn polityczno-gospodarczych, takie walcowanie przebiega wolniej. Zresztą tutejsza kultura jest na niego bardziej odporna, bo to w skali regionu, a może i świata unikat.

W XV w., po tym jak Imperium Osmańskie zagarnęło wielki szmat Bałkanów, z Bośnią włącznie, znaczna część jej mieszkańców przeszła na islam. Działo się to powoli i bezkonfliktowo, toteż muzułmańskie i orientalne motywy gładko wpasowały się w słowiańską mentalność, tworząc osobliwą mieszankę, dość wyraźnie różniącą się od islamu znanego z krajów arabskich. Nie ma na przykład najmniejszego problemu ze spożywaniem alkoholu. Siedzę sobie zatem w kafanie w miasteczku Jajce, popijam piwo Sarajevsko, widok mam na pomnik ofiar ostatniej wojny, na którym bezczelnie drzemią koty i wtedy z zaskoczenia, z minaretu naprzeciwko rozlega się adhana – “Allahu akbar… / Bóg jest wielki, nie ma innego, a Mahomet jest jego wysłannikiem”.

Kolejnego dnia w nieco większym już Travniku, gdy docieram na nocleg, to samo, tylko że na kilkanaście głosów. Muezini przekrzykują się z pojedynczym dzwonem z kościoła. Dzisiaj, gdy Turcja jest znowu daleko stąd, a w ostatnich dekadach egzystencjalnym zagrożeniem okazali się sąsiedzi mówiący tym samym językiem, to właśnie tradycje z czasów osmańskich stają się wyróżnikiem bośniackiej tożsamości.

Fot. Peter Schulz

Wschód i teraźniejszość

W Sarajewie mam zawsze parę miejsc, do których nie planuję iść, a do których w końcu i tak trafiam. Jednym z nich jest Morića Han. To dawny karawanseraj, czyli miejsce dla podróżnych na postój, a właściwie na popas, bo w czasach, kiedy stawiano takie przybytki wędrowało się zwykle w towarzystwie zwierząt. Ten konkretny pochodzi 1551 r. i prawdopodobnie jest najdalej wysuniętym karawanserajem w stronę zachodniej Europy. Podczas ostatniej renowacji, w czasach drugiej Jugosławii, postawiono na historyzujący styl, dlatego dziś przypomina trochę ilustrację z orientalnej baśni.

Skrzętnie wykorzystał to turbiznes instalując pod arkadami sklep z dywanami. A zaraz po sąsiedzku działa sobie Cafe Divan – moje ulubione miejsce w mieście na kawę po bośniacku. Wiem, że to trochę stylizacja i wszystko wygląda pewnie pięć razy bardziej wschodnio niż w czasach, gdy naprawdę zawijały tu karawany. Ale dobrze jest dla odmiany wyjść z form i kształtów, do których cię przywykło i pobyć trochę na tym pstrokatym dziedzińcu, w małym świecie, trochę innym niż reszta podwórek wokół.

Miejsca