A gdyby tak wybrać się w podróż pozwalającą odkryć kod wizualny kraju lub miejsca?
Termometr uliczny, który widzę przez okno hotelu w Palmie na Majorce pokazuje 26 stopni, mimo że zbliża się siódma wieczór, a niebo zakryło się chmurami. Początek jesieni zdecydowanie nie oznacza tu tego, co u nas. Zamiast słoty i deszczu zalewającego obecnie polskie ulice, tu wraz z październikiem ustępuje po prostu letni żar i można wreszcie odetchnąć. Życie nadal toczy się na ulicach, w barowych ogródkach, parkach i plażach.
Jeżeli chcecie przyjechać na Majorkę, celujcie więc w moment poza sezonem. Pogoda wciąż dopisuje, a tłumy turystów są już przerzedzone. Szczerze mówiąc, nie do końca wyobrażam sobie pobyt na tej wyspie w środku wakacji. Nawet teraz w najbardziej popularnych miejscach bywa nieco przytłaczająco. To jednak nic w porównaniu z tym, co musi dziać się tu latem.
Chodząc po ulicach Palmy, przypomniałem sobie o hiszpańskich detalach, które znam z innych pobytów w tym kraju, ale które na co dzień uciekają mi z pamięci. Nie wspominają o nich żadne przewodniki, nie stają się one też krajowymi symbolami. To jednak właśnie te drobne znaki są kluczowe w tworzeniu sobie w głowie obrazu danego miejsca. Zadziwiające jest przy tym, że są one zupełnie banalne. Co mam na myśli?
Jeżeli chodzi o Hiszpanię, to między innymi stacje paliw w dużymi napisami Repsol lub Cepsa. Sklepy tytoniowe opatrzone – w każdym regionie Hiszpanii – dokładnie tym samym żółtym napisem Tabacos umieszczone na brązowym tle nad wejściem. Zieloną czcionkę ozdobnego logo Corte Ingles – ogromnych domów towarowych z szerokim asortymentem. Niebieskie Correos, oznaczające pocztę.
Do tego dochodzą oczywiście gazety El Pais wystawione w witrynach kiosków, charakterystyczna typografia znaków drogowych i kanciaste litery układające się w nazwę Pascual na opakowaniach z mlekiem. Ale też nazwy najpopularniejszych butelkowanych wód mineralnych i skrzynki pocztowe z identycznie skrojonym napisem cartas (“listy”). Mogą to być też meble w kawiarniach, kształt ulicznych hydrantów czy śmietników, marmurowe tabliczki z nazwami ulic.
Każdy kraj ma swój własny kod wizualny. W podróży poznajemy go zazwyczaj nieświadomie. Są to rzeczy tak oczywiste, że mało kto się nad nimi zastanawia.
O ich wadze przypomniałem sobie dopiero teraz, gdy wróciłem do Hiszpanii i właśnie dzięki tym niedocenianym znakom poczułem się do jakiegoś stopnia jak u siebie. Pozwalają one osadzić mi się w tutejszej rzeczywistości. Dają poczucie, że znam ten kraj choć trochę – nawet jeżeli jestem w miastach, w których wcześniej nie byłem.
Wyłuskiwanie tych symboli daje też sporo przyjemności i jest niezłym sposobem, by poznać miejsce, do którego się trafiło. Nie chodzi bowiem o każdy logotyp, nazwę czy markę, lecz coś, co regularnie się powtarza. Na co natykamy się w podróży bez żadnego wysiłku i naszego udziału.
Te symbole są w rzeczywistości częścią tożsamości kraju. Nie da się ich szybko wymazać. Często mają wielopokoleniową historię. Być może podobne napisy nad sklepami tytoniowymi oglądali w całej Hiszpanii dziadkowie lub nawet pradziadkowie dzisiejszych palaczy. Kiedyś się one oczywiście zmienią. Daleko im jednak do efemeryczności.
O tych znakach-symbolach zazwyczaj zapominam zaraz po powrocie do domu. Nie są przecież imponującymi zabytkami. Nie pokazują ich albumy, nie wiążą się z nimi żadne znaczące wydarzenia ani emocje. Ale, gdy znów je widzę, uświadamiam sobie, że bez nich Hiszpania nie byłaby przecież tą samą Hiszpanią.