Dotknij Podkarpacia

Początek
przeczytasz w mniej niż 7 min.

Podróż przez Beskidy i Bieszczady jest wędrówką przez zmysły

W kuchni szumi ekspres do kawy. Daria podsuwa mi kubek. Przed chwilą, w chłodnym powietrzu poranka wykurzyliśmy przed domem po papierosie. Nad beskidzkimi łąkami snuły się mgły. Zaciągając się, rozmawialiśmy o minionych życiach, które zaprowadziły nas w różne niespodziewane miejsca. Darię – do drewnianego domu w Zawadce Rymanowskiej w Beskidzie Niskim. Gdy poznała Michała Kacprzyka, który prowadzi tuGospodarstwo Agroturystyczne Farfurnia, wykonała kilka życiowych zwrotów i osiadła pomiędzy świerkami i pofalowanymi liniami wzgórz.

Przyjechałem tutaj, by poczuć Podkarpacie pod palcami i na języku.

Z dala od miejskiego zgiełku i pośpiechu zmysły stają się wyczulone. Wystarczy przeciągnąć dłonią po kawałku drewna lub zanurzyć ją w wilgotną wysoką trawę. Wszystko staje się bardziej intensywne.

Latem przestrzeń Farfurni wypełniona jest energią biegających dzieci – w te beskidzkie ostępy, niedaleko Dukli, przyjeżdżają rodziny którym zależy, by ich potomstwo zyskało na moment swobodę brudzenia sobie kolan w błocie, wdrapywania się na drzewa i samodzielnego rozwiązywania problemów podczas podwórkowych sprzeczek. Teraz, u progu zimy, jest tu jednak cicho, a w drewnianej chacie jesteśmy sami. Nie spieszy nam się. Popijamy kawę, rozmawiamy, zawieszamy wzrok na drzewach za oknem, szukając oznak końca deszczu.

W międzyczasie Michał podgrzewa w blaszanym garnku krowie mleko. Dodaje do niego podpuszczkę. Stoimy patrząc w biały płyn. W jego gładkiej tafli pojawia się skrzep. Mam świadomość, że powtarzamy rytuał znany ludzkości od pięciu czy sześciu tysięcy lat. Jesteśmy świadkami magii, którą poznaliśmy gdzieś na rozległych terenach Anatolii. Gdy transportując mleko w bukłakach z jagnięcych żołądków, odkryliśmy nagle, że płyn stał się galaretowatą substancją. Zrozumieliśmy wtedy, że w zwierzęcym żołądku kryje się coś, co sprawia, że mleko ulega przemianie (na nazwanie tego czegoś enzymami trzeba było jeszcze trochę poczekać).

Po kilku minutach Michał tnie skrzep i wyciąga go z garnka, odsączając na kuchennych sitkach. Z białych grud sączy się serwatka. Prostota tego procesu jest zachwycająca. Kilka podstawowych sprzętów, ogień, wyćwiczone ruchy rąk. Przy odrobinie cierpliwości z tego nabiału może powstać feta lub dojrzały twardy ser o żółtawej barwie.

To zrób jeszcze masło– Michał wręcza mi wyjęty z lodówki, najzwyklejszy słoik ze śmietaną oddzieloną z wydojonego dziś rano mleka. –Po prostu energicznie potrząsaj.

Jeżeli nie zabraknie mi siły w rękach i uda mi się zdusić niecierpliwość, zamienię chlupoczący w szkle płyn w masło. Po kilkuset ruchach pojawią się w śmietanie malutkie grudki, które połączą się w jednolitą masę.

Tak przyrządzone masło jedliśmy rano na śniadanie. Poczułem się wtedy, jakbym odnalazł smak nie tylko dzieciństwa, ale dużo starszy, osadzony gdzieś głęboko w naszym DNA. – A więc tak to kiedyś było, tak właśnie żyliśmy – pomyślałem.

W zakątkach Beskidów Niskich czy Bieszczad o tego typu sprowadzenie życia do namacalnych konkretów wciąż jest dość łatwo.

To nie jest tak, że gdy zamieszkasz w Beskidach, wszystko staje się doskonałe– mówi Daria. –Tu też mierzysz się z problemami. Możesz jednak wyjść przed dom i zobaczyć, że natura tuż obok ciebie żyje stałym niezmiennym rytmem, niezależnie do tego, za jak istotne uważasz swoje sprawy. To pozwala nabrać dystansu.

O tym, jak ważne jest poczucie osadzenia w rzeczywistości przekonuję się dzień później, gdy patrzę na obracające się koło i położony na nim kawałek gliny. Pod palcami Agnieszki Nawłoki ilasta gruda zamienia się w naczynie o miękko zaokrąglonych liniach. Jestem wOśrodku Garncarskim MEDYNIAi już po raz kolejny w tej podróży przyglądam się gestom, które wszyscy niesiemy gdzieś w zakamarkach pamięci.

Na pomysł toczenia gliny na kole wpadliśmy około pięć tysięcy lat temu, prawdopodobne w Mezopotamii. Odmieniło to bieg historii – poznaliśmy wówczas moc produkcji masowej.

Na ziemie polskie wynalazek dotarł wraz z Celtami, jakieś 2300 lat temu. I choć dziś koła garncarskie napędzane są silniczkami elektrycznymi, sam proces niewiele się zmienił. Wciąż polega na formowaniu palcami lepkiej ziemi w określone kształty.

Ludzie zawsze zajmowali się tym, na co pozwalały im warunki– mówi Małgorzata Wisz, dyrektorka Ośrodka Garncarskiego. – W okolicach Medyni padło na garncarstwo, bo była tu dostępna dobrej jakości glina. Jeszcze na początku XX wieku działało w okolicach 120 zakładów garncarskich.

Chwilę wcześniej przeszedłem nad nimi, stąpając po grubym szkle w podłodze kryjącym makietę Medyni i sąsiednich wiosek. Na kolorowej szachownicy warsztaty zaznaczone były plamkami. Po II wojnie niemal wszystkie zniknęły – zostało kilku fachowców-artystów. Ceramikę użytkową zmiotła fala nowoczesnych tańszych materiałów.

W 2001 roku w Medyni Głogowskiej powstał jednak Ośrodek Garncarski i koła znów zaczęły się kręcić.

W garncarstwie jest coś z medytacji– mówi Agnieszka. –Trzeba do tego delikatności, ale też skupienia na tym, co się robi. Każda glina jest nieco inna, każdego dnia ty teżmasz inny nastrój. Wszystko, nawet pogoda, wpływa na to, jak się pracuje.

Pochyla się nad wirującym kołem, opierając łokieć na kolanie. Muska dłońmi bryłkę wilgotnej ziemi. Bije z niej spokój. W jej ruchach jest pamięć minionych tysiącleci.

Następnego wieczora jesteśmy już w Dwerniku, wsi nad potokiem uchodzącym do Sanu, tuż przy granicy Bieszczadzkiego Parku Narodowego.

Co jakiś czas wybieram się nocą w góry– mówi Edyta Wyban, prowadząca z Pavlem Durisem gospodarstwo astroturystyczneGwiezdne Dolistowie. –Biorę psa lub wędruję w samotności. Bieszczady w ciemności, gdy jest się samemu, pozwalają poczuć, że jesteś częścią przyrody.

Pavol Duris, kiwa głową. Dla tej pary bieszczadzkie noce mają wyjątkową wartość: oprócz wypuszczania się w długie wędrówki, oboje patrzą też w niebo. W ciemną płachtę nad głowami kierują lunety, teleskopy, obiektywy aparatów.

Pavol pokazuje na ekranie komputera mapę Polski. Zamiast dróg, miast i wsi są na niej jaskrawe plamy.

To mapa zanieczyszczenia światłem– mówi. –Wskazuje, w których miejscach w nocy jest najjaśniej, a w których najciemniej.

Granat – nieliczny pośród czerwonej eksplozji miast – rozciąga się na Mazurach i Pomorzu Zachodnim. Wąski pas prawdziwej ciemności przecina jednak jedynie Bieszczady.

To jedno z ostatnich miejsc w Europie, gdzie niebo jest prawdziwie ciemne– mówi Pavol. –Wolne od cywilizacyjnych świateł.

Rozpełzająca się po nocnym niebie jasność niweczy naturalny cykl dobowy. Komórki roślin i nasze hormony od niej wariują.

Bezsenność i inne dolegliwości, które z tego wynikają to jedno– mówi Pavol. –Są jeszcze inne problemy. Widok rozgwieżdżonego nieboskłonu towarzyszył nam przecież od początku istnienia. I przez tysiące lat inspirował ludzi i wpływał na kulturę w każdym zakątku globu. Jeżeli go zabraknie, staniemy się ubożsi.

Od kilku lat część Bieszczad należy doParku Gwiezdnego Nieba. Edyta i Pavol w dużym stopniu przyczynili się do wytyczenia tego obszaru. Ma on chronić przestrzeń przed światłami cywilizacji.

O zaletach takich obszarów można przekonać się podczas organizowanych przez nich pokazów. Wraz z chętnymi wędrują w Bieszczady, gdzie wylegując się na leżakach (zimą w grubych śpiworach), godzinami patrzą na nieboskłon. Suną wzrokiem pomiędzy konstelacjami, planetami, mgławicami. Lub próbują zrobić zdjęcia nocnemu niebu.

Mamy jednak pecha. Od kilku dni nad Bieszczadami zwieszają się chmury. Siedzimy więc w domu gospodarzy, słuchając przy imbirowym naparze opowieści o niebie, patrząc na prezentację w komputerze i drapiąc za uszami koty, bezceremonialnie korzystające z naszych kolan. Pavol jest jednak wytęskniony gwiazd. Sprawdza szczegółowe prognozy i aktualny rozkład chmur.

Jest szansa na małe okienko pogodowe za jakąś godzinę– mówi. –Niezbyt długie, ale może uda nam się w nie wstrzelić.

Jak na komendę porzucamy ciepłą kanapę i zbieramy się do auta. Nie ma czasu, by jechać wysoko w góry. Pędzimy przez dwadzieścia minut na parking przy pogrążonej w nocnej ciszy ulicy. Gdy dojeżdżamy na miejsce, chmury przepływają akurat na zachód, odsłaniając połacie ciemnego nieba.

Wzrok potrzebuje chwili, by przyzwyczaić się do ciemności.

Zadzieram głowę i wpadam w sieć gwiezdnych punkcików. Orion, Wielki wóz, Gwiazda polarna, Łabędź. Pulsujący na czerwono Mars, drgający chłodem Saturn. Drobna mgiełka Plejad.

Przez chwilę, zanim znów nadciągną chmury, czuję jak czas się rozrywa. Mimo upływu epok, wciąż wykonujemy ten sam gest: podnosimy nocą głowy i gapimy się oniemiali na kosmos. Od dziesiątek tysięcy lat. Pokolenie po pokoleniu. Niezmiennie.

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.