Nadchodząca jesień to najlepszy moment, by się zatrzymać i rozejrzeć po najbliższym otoczeniu
Jest połowa września, noce zrobiły się zadziwiająco chłodne, a ja po ostatnich miesiącach spędzonych w drodze, zaczynam powoli przestawiać się na bardziej lokalny wymiar. Nie wiem jeszcze na jak długo. Zapewne zaraz pojawią się na horyzoncie kolejne podróże, ale na razie próbuję nadrobić przeróżne zaległości przed komputerem. I wrócić do codziennych wędrówek, które zarzuciłem na początku lata, gdy wyjazdowa rzeczywistość wykluczyła jakąkolwiek regularność i powtarzalność.
Niezależnie od tego, co się dzieje i czym się akurat zajmuję, próbuję więc znaleźć chociaż godzinę, by przejść parę kilometrów.
Ruch jest nam wrodzony. Z niego się wzięliśmy. I dużo lepiej działa na nasze ciała i głowy niż niekończące wpatrywanie się w jarzące się chłodem ekrany, mamiące nas tym, że kryją w sobie jakąś głębszą prawdę o świecie. Gdy uda się je porzucić, okazuje się, że nawet tuż obok domu sporo się dzieje. Krzepkie, winne jabłka rosną na niczyich jabłoniach. Szyszki aż pęcznieją od aromatycznej żywicy (trudno się powstrzymać, by jej kropli nie położyć sobie na języku, ale nie bądźcie zbyt zachłanni, żywicę dość trudno się trawi). Dzikie róże wciąż jeszcze trzymają w zanadrzu ostatnie płatki kwiatów.
Wszystko to intensywnie pachnie. W Polsce najgęstszy obłok zapachu unosi się właśnie w końcówce lata i na początku jesieni. To trochę odmienna sytuacja niż w krajach Południa, gdzie zapachy czuć najintensywniej latem, kiedy świat rozgrzany jest słońcem.
U nas szczyt przypada później – gdy powietrze zaczyna wypełniać zapach schyłku. W trawie leżą na wpół zjedzone przez owady i czas jabłka. Zaczynają powoli butwieć liście i ściółka. Gleba nasączona jest wreszcie – po tygodniach suszy – wilgocią i pachnie jędrną ziemistością. Grzyby, pod naporem ślimaków i deszczu zamieniają się w lepką wydrążoną gąbkę, z której niebawem zostanie jedynie pokryty pleśnią proszek.
A do tego wciąż słońce świeci na tyle mocno, by wszystkie te aromaty nie zginęły zmrożone chłodem. Większość z nich jest ostra, octowa, głęboka i torfowa. To już nie są letnie zapachy, pełne świeżości, młodości i ciepłego wiatru. Gdzieniegdzie pojawiają się już nawet nuty dymne. Chłodne poranki skłaniają właścicieli domów do rozpalenia pieców.
Gdy tak o tym myślę, dociera do mnie, że chodząc teraz na spacery po parkach czy lasach, czuję przede wszystkim zapach śmierci. Fermentacji, rozkładu i toczących się procesów unicestwiania lub przemiany. I jest to zapach przyjemny.
Nie ma w nim nic odstręczającego, obrzydliwego, paraliżującego. To zapach otulający i przytulny. Kojarzący się z czymś niezmiennym i naturalnym. Owszem, może czasem niesie lekkie ukłucie melancholii lub nostalgii, ale nie określiłbym go smutnym.
Natura, jak mało co, uczy, że choć nie istnieje nic trwałego i niezmiennego, równocześnie wszystko jest cykliczne, powracające, w jakimś sensie nieśmiertelne. Jeżeli wasze myśli wciąż są więc jeszcze na rozgrzanej słońcem plaży i nad ciepłym morzem – wystarczy poczekać. Za jakiś czas to wszystko powróci. A na razie chodźcie ze mną podkraść trochę jesiennych jabłek.
Proszę wyjaśnić, o jakie śmierci pan pisze.
Między innymi: owoców, roślin, materii. Czyli, cytując własny tekst, o “fermentacji, rozkładzie i toczących się procesach unicestwiania lub przemian” 🙂
Oj, przykro nam to słyszeć, ale odnosimy jednak inne wrażenie 🙂