Bartek Kieżun pojechał szukać prawdziwie ateńskich smaków. A przy okazji wybrał się na plażę
Ateńska riwiera miała być rajem. Kilometry plaż z barami, w których leje się zimne piwo, to był argument nie do przecenienia, bo temperatura znów przekroczyła trzydzieści stopni. Postanowiłem zrobić sobie dzień wolnego.
Starannie wybrałem plażę. Zatoczka ze złotych kamieni otaczała lazurową wodę. Baru nie dojrzałem, ale uznałem, że może to i lepiej. Byłem zmęczony upałem, nadmiarem wrażeń, ludzi i ciągłą pogonią za tym, co najbardziej ateńskie w Atenach.
Chciałem posłuchać szumu fal i poczytać o wojnach peloponeskich.
Zaplanowana trasa wyglądała imponująco. Najpierw kawałek metrem, na Syntagmie trzeba się przesiąść i pojechać inną linią prawie do końca. Po szybkiej przesiadce w autobus miałem znaleźć się w raju. Podróż trwa godzinę i piętnaście minut. Uznałem, że warto!
W metrze, jak to w metrze, było głośno i pełno. Tak mi się przynajmniej wydawało. Na Syntagmie się nie zgubiłem, co samo w sobie było sukcesem. Wsiadłem do właściwego pociągu i pomknąłem we właściwym kierunku. Wysiadłem mniej więcej nigdzie. Sześciopasmowa autostrada krzyżowała się tu z metrem, innych atrakcji nie było. Tłok pod niewielkim zadaszeniem przywodził na myśl długą przerwę w mojej szkole, a wydobywające się spod niego kłęby dymu pozwalały przypuszczać, że komuś pali się plecak. Wykluczyłem tę możliwość dopiero, gdy okazało się, że wszyscy mają w ustach papierosy i palą je tak łapczywie, jakby to był ostatni papieros w ich życiu.
Uznałem, że poczekam na autobus z boku. Nie chciałem ryzykować uwędzenia. Po chwili zrozumiałem, że rezygnacja z tego procesu konserwacji oznaczała smażenie w bezlitosnym słońcu, które napierało na mnie dokładnie tak, jak moi przyszli towarzysze podróży palili papierosy. Wytrzymam, wytrzymam – powtarzałem sobie – autobus ma być za trzy minuty. Po trzynastu przyszło mi go głowy, że wędzenie jest lepsze niż smażenie, ale w wędzarni było już tak ciasno, że nie było mowy o tym, żebym zmieścił się pod daszkiem. Pociągi metra zaś nieustannie dowoziły nowych amatorów podróży autobusem.
Przyszło mi nawet do głowy, że wszyscy ci młodzi ludzie mogą mieć ten sam cel co ja i jadą na plażę, choć pewnie nie będą czytać o wojnach na Peloponezie przed wiekami.
Oddaliłem jednak tę myśl, przekonując sam siebie, że mimo tego upału roztapiającego asfalt jest czerwiec i rok szkolny trwa w najlepsze, więc na pewno jadą do szkoły.
Po kolejnych dziesięciu minutach cały chodnik wokół zadaszenia był pełen, a ja byłem smażony od góry i wędzony z boku. W dodatku grupa młodych ludzi, wyszarpnęła z plecaka głośnik i kilka sekund później miałem wrażenie, że jest piątkowy wieczór, a ja jestem jedyną trzeźwą osobą w klubie dla nastolatków, których rodzice wyjechali na wakacje. Jedyną pociechą było to, że muzyka była świetna. Drugą – nadjeżdżający autobus.
Gdy otworzyły się drzwi, zrozumiałem, że teraz dopiero się zacznie. W autobusie było więcej ludzi niż na przystanku.
Nikt nie wysiadł, mimo to wszyscy, którzy oczekiwali ze mną weszli do środka. Ja też! Uniosła mnie fala i wrzuciła do środka. Wewnątrz było jak na zewnątrz, tylko wszystko było przemnożone razy dwa. Głośników było bez liku, bo każda grupa miała własną muzykę. Temperatura wynosiła około pięćdziesiąt stopni, tlenu nie było. Oddychaliśmy azotem wymieszanym z piekielnie gorącym dwutlenkiem węgla. Niczym tratwa szaleńców, ruszyliśmy.
Spojrzałem na telefon. Wyszło mi, że czeka nas trzydzieści minut jazdy. Na końcu czeka na mnie raj – tłumaczyłem sam sobie, starając się skoncentrować na dźwiękach wydobywających się z jednego głośnika. W zasięgu wzroku miałem czerwony, niebieski i czarny. Wybrałem niebieski. Jedynym plusem był fakt, że muzyka nadal była znakomita.



Autobus zwolnił nieco, przegrupowania wśród pasażerów zapowiadały przystanek. Jakaś starsza pani usiłowała coś krzyknąć do kierowcy, ale było to zdecydowanie ponad jej siły. I tu nastąpił cud. Chłopak wyłączył głośnik i ryknął coś w powietrze nad sobą. Wszystkie głośniki umilkły w ciągu kilku sekund. Zrobiło się niemalże cicho. Starsza pani krzyknęła do kierowcy, że wysiada, a on zahamował. Muzyka zaryczała niczym trąby jerychońskie, a my ruszyliśmy w dalszą podróż. Po kilku przystankach przyzwyczaiłem się do następujących na przemian ryków i ciszy i ponownej kakofonii dźwięków po chwili.
Kropka będąca autobusem na mojej cyfrowej mapie zbliżyła się wyraźnie do celu podróży. Odetchnąłem z ulgą, że wysiądę, a oni wszyscy pojadą dalej.
Jakież było moje zdziwienie, gdy autobus zatrzymał się, a mnie wyrzuciło na zewnątrz razem z wszystkimi ludźmi i wszystkimi głośnikami. Tłum i dźwięki ruszyły przed siebie, więc żeby nie tarasować drogi ciągnąłem noga za nogą wiedząc, że to nie jest dobry pomysł. Zatoczka z plażą, wyglądająca bajecznie na zdjęciach w Internecie w rzeczywistości też wyglądała wspaniale. Tyle, że po pierwsze prawie nie było jej widać, bo każdy kawałek wybrzeża był pokryty ludźmi, a po drugie za żadne skarby nie byłem w stanie usłyszeć szumu fal rozbijających się o kamienie, bo na plaży znajdowało się na oko pięć tysięcy głośników, z których każdy ustawiony na full emitował inny rodzaj muzyki. Przyjrzałem się plaży i ludziom. Uznałem, że średnia wieku poniżej dwudziestego roku życia jest dla mnie zdecydowanie za niska, więc podjąłem decyzję o ewakuacji.
Miałem bilet pięciodniowy więc nie zastanawiając się wiele, wsiadłem w pierwszy lepszy autobus. Wysiadłem dwa przystanki dalej. Zatoczki żadnej nie było. Było morze, jakaś para z psem, który zachwycony bawił się w chłodnej wodzie. Rozłożyłem obok ręcznik, wykąpałem się i słuchając szczekającego na fale psa zrozumiałem, że wyprawa na ateńską riwierę powinna być przygotowana nieco staranniej, bo wieści o pięknych plażach prędko się rozchodzą. Cóż, moja nie była może piękna, ale była niemalże pusta i cicha. Wyciągnąłem książkę i przepadłem w historii wojen peloponeskich.
Tego dnia, utrzymując się w morskiej tematyce, zjadłem smażonego w cieście dorsza z dziwnym, ale pysznym puree ziemniaczanym, z czosnkiem, oliwą i sokiem z cytryny.
Danie nazywało się bakaliaros skordalia i okazało się, że też ma związek z Peloponezem. W dniu obchodzonym jako święto Zwiastowania, czyli 25 marca, w Kalawricie na Peloponezie w roku 1821 greccy powstańcy złożyli przysięgę, obiecując biskupowi Germanosowi, że będą bronić wiary i ojczyzny. To wydarzenie stało się początkiem walk o niepodległość Grecji. Tego dnia na stole u Greków kochających tradycję musi pojawić się bakaliaros skordalia, czyli dorsz, który kiedyś w greckich kuchniach używany był głównie w wersji zasolonej i wysuszonej. Taki dorsz był przedmiotem wymiany handlowej z mieszkańcami Peloponezu, a że solony i wysuszony się nie psuł, prędko stał się bardzo popularny. Dziś bakaliaros skordalia przygotowuje się zarówno na bazie świeżej ryby, jak i tej zasolonej. W domowych warunkach proponuje rybę świeżą, bo łatwiej ją kupić.

Bakaliaros skordalia
Składniki dla 4 osób:
Ciasto:
- 250 ml ciepłej wody
- 160 ml piwa
- 250 g mąki pszennej
- 5 g suchych drożdży
- sól
- 500 g dorsza
- 500 ml oleju do smażenia
Skordalia:
- 500 ziemniaków
- 6 ząbków czosnku
- cytryna
- 120 ml oliwy extra vergine
- sól
Składniki ciasta mieszamy i na chwilę odstawiamy. W tym czasie usuwamy ości z dorsza i kroimy go na spore kawałki. Solimy nieco, zanurzamy w cieście i smażmy na złoto w głębokim tłuszczu.
Ziemniaki gotujemy w mundurkach. Obieramy i gorące rozgniatamy praską do ziemniaków. Dodajemy oliwę, sól i sok wyciśnięty z cytryny. Na koniec dodajemy czosnek i tu ważna decyzja. W Grecji najczęściej jest to surowy czosnek przeciśnięty przez praskę, ale smak skordalii jest wówczas bardzo mocny. Można więc albo zmniejszyć ilość czosnku, albo zostawić 6 ząbków, ale przesmażyć je króciutko na oliwie, by nieco złagodzić ostrość.
Ja przepadam za podstawową wersją i myślę, że choć raz warto jej skosztować i sprawdzić, czy Wam odpowiada. A potem dopiero zdecydować się na modyfikacje!
Sorkdalia powinna mieć strukturę dipu. Dorsza odsączonego na papierze do pieczenia trzeba zanurzać w sosie i zjadać bez wahania, nie bacząc na to, czy w kalendarzu jest 25 marca. W inne dni też świetnie smakuje!

Więcej kulinarnych opowieści z Aten oraz przepisów na greckie dania znajdziecie w książce Bartka Kieżuna “Ateny do zjedzenia”, wydawnictwo Buchmann.