Medytacja nad prostotą i pięknem życia. Wim Wenders wraca do reżyserskiej formy
Budzisz się na dźwięk miotły sunącej o świcie po chodniku. Zwijasz matę, myjesz zęby, zraszasz rośliny w doniczkach. Ubierasz się w niebieski kombinezon. Zbierasz z półki parę przedmiotów – klucze, analogowy aparat, monety. W drodze do auta kupujesz kawę w automacie, wybierasz kasetę (!) z muzyką, której będziesz słuchał w drodze (starannie wyselekcjonowany amerykański rock i pop z lat 60. i 70.). Jedziesz do pracy.
Czy bylibyście gotowi na takie życie?
Ta sekwencja pojawia się na początku nowego filmu Wima Wendersa kilkakrotnie. Każdy dzień Hirayamy, granego doskonale przez Koji Yakusho, jest bowiem zbliżony do siebie. I zaczyna się minimalistycznym rytuałem, powtarzanym wciąż od nowa.
Bohater „Perfect Days” czyści publiczne toalety w Tokio. Jeździ od jednej do drugiej (japońskie szalety są zresztą ciągiem zaskakujących projektów architektonicznych, niewyglądających na specjalnie brudne) i z zapałem oddaje się pucowaniu sedesów i polerowaniu kranów. Robi to z oddaniem, stosując nawet opracowane przez siebie narzędzia, które pozwalają mu dotrzeć do trudno dostępnych miejsc. W trakcie lunchu idzie do parku, by jedząc kanapkę, zrobić kilka zdjęć tańczącym na wietrze liściom. Po pracy spędza czas w publicznej łaźni. Później zachodzi do ulubionego baru, a dzień zamyka lekturą książki, którą kupił w weekend w małej księgarni. Następnego dnia cykl rusza od nowa.
Ta powtarzalność może zdawać się pułapką. Rutyną, która więzi. Hirayama wybiera jednak ją świadomie.
Czyni w ten sposób z prozaicznych czynności rytuał, który wprowadza do jego życia harmonię. W tym sensie nowy film Wima Wendersa jest odą do drobnych gestów. Peanem na cześć codzienności.
Hirayama mało mówi – pierwsza jego wypowiedź pada w trzydziestej minucie filmu. Równocześnie jednak przepełnia go ciekawość i miłość do świata. Potrafi odnaleźć się w sytuacji, którą większość uznałaby za niekorzystną (czyszczenie toalet, nawet w Japonii, nie jest najbardziej wymarzonym i najlepiej opłacanym zawodem świata). „Perfect Days” staje się więc zachętą do czerpania przyjemności z zadań, które są monotonne, mało rozwojowe, pogardzane. Odbieranie tego filmu jedynie w ten sposób, gubi jednak delikatną warstwę, będącą probierzem współczesnych ludzkich tęsknot.
Paradoksalnie, mimo medytacyjnego i kojącego optymizmu, film Wendersa traktuje bowiem także o dzisiejszych niepokojach, wątpliwościach i lękach.
Mówi o poczuciu zagubienia w obliczu coraz mocniej napierającego współczesnego świata. Widać to w zderzeniu dwóch filmowych postaci, zupełnie innego pokroju i pokolenia: Hirayamy i jego nieco głupawego kolegi z pracy, Takashiego (Tokio Emoto).
Rysowany w filmie trochę zbyt grubą kreską Takashi jest młodym, wiecznie narzekającym pracownikiem. Szuka dla siebie drogi ucieczki, pędząc za pragnieniami, które niekoniecznie dane będzie mu spełnić. Miota się w nadmiarze możliwości oraz projekcjach dotyczących przyszłości, które sam sobie stwarza i które narzuca mu świat wokół. Tymczasem Hirayama wybiera minimalizm. Powtarzane ceremoniały i poszukanie chwil satysfakcji. W efekcie nad życiem panuje w dużo większym stopniu niż Takashi.
Niewątpliwie „Perfect Days” opiera się na nostalgii i idealizowaniu przeszłości. Wenders, kreśląc postać Hirayamy, stawia opór współczesności.
Jego bohater nie jest co prawda radykalnym przeciwnikiem nowoczesności – używa telefonu komórkowego, ale z klapką, a aparat jest analogowy, lecz wyposażony w automatyczne ostrzenie i naświetlenie – niemniej trzyma się z dala od tego, co napędza dzisiejszy świat. Nie ma pojęcia, czym jest Spotify (sądzi, że to stacjonarny sklep z płytami). Nie korzysta z internetu, nie ogląda telewizji. Nawet nie czyta gazet. Każdego dnia zanurza się tylko w lekturze książek i niemal zawsze jest to beletrystyka.
Skrajny minimalizm czyni jego życie pełniejszym i harmonijnym, a więc pewnie też szczęśliwszym. Reżyser unika jednak zmierzenia się z pytaniem, jakim kosztem to życie się toczy i co – mimo korzyści – Hirayama traci. Wenders nie szuka odpowiedzi na to, gdzie leży granica pomiędzy zanurzeniem się w chwili, a wycofaniem się z życia.
Mimo to trudno jednak zarzucić reżyserowi idealizowanie życia pracowników fizycznych i tworzenie zbyt lukrowanego obrazu świata. Nadaje on bowiem opowiadanej historii dodatkowej warstwy, którą sygnalizuje pojedynczymi scenami.
Hirayama to postać, której daleko do naiwności. Nie jest też mnichem zen, który bez trudu radzi sobie z każdą sytuacją.
Gdy zostaje nagle w pracy sam, przytłoczony obowiązkami do wykonania, irytuje się i złości, a w końcu głośno protestuje. Kiedy w jego życiu pojawia się siostra z siostrzenicą, wypływają emocje, pretensje i niewyjaśnione sprawy z przeszłości. Codzienny spokój Hirayamy zmienia się w łzy. To spotkanie sugeruje, że Hirayama żył kiedyś inaczej. Być może nie był samotny, być może nie zajmował się czyszczeniem toalet. Jego obecna egzystencja jest wyborem, ale nie dowiadujemy się, co do niego doprowadziło. Możemy się tylko domyślać, że Hirayama zbudował życie od nowa na zgliszczach poprzedniego. Wenders unika domknięcia tych tematów, tak jakby chciał skupić się tylko na tym, co dzieje się „teraz”.
Bo w „Perfect Days” właśnie owo „teraz” liczy się najbardziej.
Przejazd rowerem do księgarni, cotygodniowa wizyta w restauracji, której właścicielka śpiewa japońską wersję „House of the Rising Sun”, czas spędzony w publicznej pralni, odbieranie odbitek z zakładu fotograficznego, słuchanie muzyki. Siłą tego filmu jest to, że unika on nadawania tym czynnościom dodatkowych znaczeń. Wenders pozostaje po prostu obserwatorem codzienności, nie stawiając pomnika swojemu bohaterowi, a raczej przyglądając się, jak proza w płynny sposób przemienia się w poezję, by później znów stać się prozą.
Bo w końcu, jak Hirayama tłumaczy siostrzenicy: „Następny raz to następny raz. Teraz to teraz”. I jest w tym nie tyle naiwny optymizm, co zgoda na to, że nie każdy dzień będzie idealny.
Perfect Days, reż. Wim Wenders / w kinach od 12 kwietnia