Tegoroczne lato, suche i upalne, nauczyło mnie jednego. Nie włączaj w samochodzie klimatyzacji!
To naturalny odruch. Zamknąć się szczelnie w blaszanym pudełeczku i otoczyć kokonem chłodnego powietrza, od którego wyschnie pot spływający po kręgosłupie. Gdy na zewnątrz temperatura sięga niemal czterdziestu stopni – a tego lata tak bywało – niewątpliwie przynosi to ulgę. Pod warunkiem, że nie zapomnimy o zaleceniach lekarzy, by nie schładzać powietrza w aucie lub pomieszczeniu o więcej niż osiem stopni Celsjusza względem wartości panującej na zewnątrz. Większa różnica to prosta droga do kłopotów: przeziębienia, zapalenia zatok, itd. Ciekaw jestem jednak, ilu z Was ustawia klimatyzację na trzydzieści stopni, gdy temperatura sięga trzydziestu ośmiu…
W to lato dość dużo podróżowałem autem, przemierzając między innymi góry i płaskowyże Bośni, a wcześniej jeżdżąc trochę po Sardynii. I choć bywało naprawdę gorąco, przypomniałem sobie jednak, że prawdziwa przyjemność bycia w drodze polega na pełnym zanurzeniu się w otoczenie. To gra zmysłów. Wyjeżdżamy z własnego domu między innymi po to, by poczuć inne niż zazwyczaj zapachy, odmienny powiew wiatru, nowe faktury pod palcami, feerię jaskrawych kolorów. Lub, dla odmiany, prostą skalę szarości. Inne smaki.
Czyli wszystko to, co nadaje życiu dodatkowych barw. Oczywiście, możecie powiedzieć, że te doznania dostępne są i w domu i nie trzeba po nie tłuc się na drugi koniec świata. To prawda, tyle że jakbyśmy się nie starali, wrażliwość na codzienność zawsze w końcu ulega stępieniu. Niewielu z nas potrafi szczerze i głęboko cieszyć się grą cieni rzucanych przez poruszające się na wietrze liście lub smakiem tej samej zupy jedzonej trzy razy w tygodniu na lunch. Tymczasem podróż wybija nas z rutyny.
Włączenie klimatyzacji – czy to w samochodzie, czy w hotelowym pokoju – jest wygodne, ale skutecznie odcina od rzeczywistości.
Poczułem to dopiero, gdy któregoś dnia w Bośni, wiedzeni nie pamiętam już jakim impulsem, otworzyliśmy wszystkie okna auta. Wraz z rozgrzanym powietrzem do wnętrza wpłynęły też dźwięki i zapachy. Chrzęst kamieni pod oponami, zapach tymianku i mięty, żywiczny aromat sosny, zapach wody mijanego jeziora. Hipnotyczny koncert cykad, szczekanie psa w oddali, huk samolotu (a może to przetaczające się gdzieś grzmoty burzy?). Ta jedna decyzja – by otworzyć okna – wrzuciła nas momentalnie w prawdziwe, gęste i pulsujące życie.
Jasne, było gorąco. Kurz wdzierał się do środka, pokrywając równą warstwą cały kokpit i rzucone na kanapie bagaże. Nie wszystkie zapachy były też tak przyjemne, jak mięty. Czasem przejeżdżasz koło pozostawionego w upale śmietnika albo zdechłego kota leżącego na poboczu drogi. A zamiast cykad słyszysz ryk ciężarówek na autostradzie. Tyle że to wszystko jest przecież częścią rzeczywistości, która nas otacza. A podróżowanie nie jest wybieraniem sobie ze świata tylko tego, co przyjemne i miłe. Jest pełnym zanurzeniem się w życie. Bardziej interaktywnością niż hiperaktywnością, której dziś tak często podlegamy.
Okazuje się też, że to głębokie doznanie, wciskające cię w aktualną chwilę, jest po prostu niezwykle przyjemne.
Po chwili szoku, gdy ciało pogodzi się z tym, że nie tkwi już w bańce sztucznie wychłodzonego powietrza, odcięte od całego świata, otwiera się na otoczenie. Zmysły przejmują kontrolę, pozwalając na chwilę wytchnąć głowie zajętej ciągłym myśleniem. Już nie tylko patrzysz na to, co za oknem, ale odbierasz to całym sobą.
To najskuteczniejsza i całkiem prosta droga do, być może chwilowego, ale zwykłego prostego szczęścia.