Natura nie jest naszą własnością – przypominają rdzenni mieszkańcy Kolumbii. Na ich wniosek dostęp do głównej atrakcji turystycznej kraju jest regularnie ograniczany
Fot. Berend Leupen / Unsplash
Tablica z rysunkiem jaguara ostrzega, że to jego, a nie mój dom. Czytam, że drapieżnik jest tak zwanym gatunkiem zwornikowym, odpowiedzialnym za regulację ekosystemu. Jego znaczenie w kulturze jest nie mniej ważne: siła i sylwetka zapewniają mu niekwestionowane miejsce w mitologii. Budzi podziw i lęk.
Wchodząc do gęstego, wilgotnego lasu myślę więc o tym, czy spotkam w nim największego dzikiego kota Ameryk. To mało prawdopodobne. Słyszę ptaki i śmiech małp ukrytych w koronach rozłożystych drzew. Ale w rzeczywistości jedyne zwierzęta, z którymi mam bliski kontakt – zbyt bliski – to insekty kąsające odkryte fragmenty mojej skóry. No i są też ludzie, oczywiście.
Las wie o mojej obecności. Stawiam kroki ostrożnie, lecz to niepotrzebne starania, już sam zapach – nieuchronnie ludzki – zdradza moją pozycję. Zwierzęta wycofują się. Unikają przecinania moich ścieżek. Choć są u siebie, nie czują się bezpiecznie. Przyjechałam tu, żeby zrozumieć dlaczego park Tayrona musi odpoczywać od ludzi i chyba właśnie dostałam pierwszą wskazówkę.
Opowieść zaczyna się klasycznie i dość banalnie: niecała godzina drogi dzieli półmilionowe miasto Santa Marta od tropikalnego parku Tayrona. Na 12 tysiącach hektarów znajdziemy las pełen dzikich zwierząt, piaszczyste plaże i kulturę rdzennych mieszkańców. Karaiby w pigułce.
Nic dziwnego, że rocznie dociera tu ponad 450 tysięcy osób. By tu przyjechać, trzeba jednak trochę planowania. Flagowa atrakcja turystyczna Kolumbii nie zawsze jest bowiem dostępna dla zwiedzających. Zgodnie z podpisanym w 2018 roku dekretem o ochronie rdzennych terytoriów, trzy razy w roku bramy parku Tayrona zamykają się w ramach kampanii #RespiraTayrona. Dzięki temu przyroda może odetchnąć: zwierzęta wracają na ścieżki, pająki rozciągają nici. Wtedy też odbywają się pagamentos, rytuały kulturowe mieszkających tu grup rdzennych.
Tayrona. Zanim przyszli turyści
W czasach przed inwazją hiszpańską w tej części karaibskiego wybrzeża Kolumbii rozwijała się kultura Taironów – to od nich pochodzi nazwa parku. Dziś uważana jest za wymarłą, jednak jej spadkobiercy wciąż zamieszkują te tereny. To cztery etnie: Kogi, Arhuaco, Wiwa i Kankwamo.
By dowiedzieć się więcej o ich życiu i zwyczajach, zanim jeszcze dotrę do samego parku, odwiedzam stanowisko archeologiczne Tayronaka. Tam, wśród kamiennych kręgów i zrekonstruowanych chat, przewodniczka prowadzi mnie przez historię i całkiem współczesną wizję świata rdzennych mieszkańców.
Przyglądam się narzędziom i tablicom, jednak najbardziej interesuje mnie współczesność. Kim są dzisiejsi Kogi czy Arhuaco? W co wierzą? Czym jest dla nich las?
Z pomocą przychodzą mi German i Laura, aktywiści i badacze. On spędził wiele miesięcy wśród Kogi, ona przygląda się z bliska codzienności kobiet tkających torby, z których słynie region. W na tarasie ich domu, w hamaku, popijam napar z ananasa i dopytuję o szczegóły tutejszego świata.
– Co to znaczy, że woda jest święta?
– Rdzenni mieszkańcy myślą o przyrodzie jak o ciele człowieka – tłumaczą moi gospodarze. – Natura jest żywym organizmem, a jej elementy są połączone. Rzeki są żyłami, tworząc „układ krwionośny”, zasilający lasy, góry i wszystko, co widzimy. To więcej niż przenośnia – zaznacza German.
Spłata długu
Kogi wierzą, że wydobywanie minerałów spod Ziemi to nic innego, jak bezczeszczenie jej ciała. Nie mogą się na nie zgodzić. Dbają o każdy strumień i nigdy nie korzystają z wody bez potrzeby. Gdy muszą dokonać jakichś zniszczeń – na przykład ściąć drzewo – najpierw proszą Ziemię o pozwolenie.
Łącznikami między Ziemią a ludźmi są mamo, przewodnicy duchowi. To oni wskazują, które miejsca mają szczególną moc. Tam odbywają się pagamentos – obrzędy będące swego rodzaju spłatą długu za to, co otrzymujemy od Ziemi. Główne odbywają się, gdy park Tayrona jest zamknięty dla zwiedzających. Rdzenni mieszkańcy wędrują wtedy z odległych zakątków Sierra Nevada, by uczestniczyć w rytuale: przebłagać Ziemię ofiarując jej przedmioty przyniesione ze szczytów gór.
Ziemia sama pobierze opłatę
Wioska Taiku, leżąca w pobliżu wejścia Calabazos, jest miejscem spotkania kultur: mieszkające tu rodziny Kogi zgadzają się na odwiedziny (pobliskie Pueblito pozostaje już niedostępne dla osób z zewnątrz).
Juan, syn tutejszego mamo, częstuje mnie herbatą z liści koki i odpowiada na pytania.
– Obserwujemy, jak zmienia się otoczenie – mówi. – Kiedy nie ma tu turystów, zwierzęta poruszają się inaczej, mają więcej swobody. Park wraca do siebie. Musimy dać mu na to przestrzeń, bo nie jesteśmy jego jedynymi mieszkańcami. Ale nie wszystko da się cofnąć. Widzisz tę rzekę, która przepływa za wioską? Z roku na rok jest coraz mniejsza. W końcu zniknie.
Juan podkreśla, że na co dzień płacimy rachunki za prąd, gaz i wodę, ale wcale nie tym, którzy są właścicielami tych dóbr. Ci bowiem je ukradli. Jego przekaz nie różni się od tego, który mogłabym usłyszeć od innych aktywistów klimatycznych. Nie możemy korzystać z zasobów Ziemi bez opamiętania. Nie jesteśmy jej właścicielami, a tylko gośćmi. I to nie jest tylko kwestia dobrej woli – za zachłanność poniesiemy konsekwencje. Wycinki i wypalanie drzew, regulowanie wody… Musimy za to Ziemi zapłacić, inaczej ona sama pobierze opłatę – ostrzegają Kogi.
Tayrona i Czarna Linia Strażników Ziemi
Mamos dobrze jednak wiedzą, że rytuały już nie wystarczą – potrzebna jest fundamentalna zmiana sposobu naszego myślenia o relacji między ludźmi a resztą przyrody. Zagrożenie to nie tylko turystyka i związane z nią zniszczenia, ale przede wszystkim projekty przemysłowe: wydobycie ropy, węgla, gazu, złota czy szmaragdów, a także regulowanie wody.
Kogi zdecydowali się więc zaangażować w działalność edukacyjną. We współpracy z brytyjskim filmowcem Alanem Ereirą powstał film „Aluna”, dokumentujący kilkusetkilometrową wędrówkę śladami miejsc, którym zagrażają inwestycje wydobywcze. Mamos wystosowali też oficjalny list do Młodszych Braci – tak nazywają wszystkich tych, którzy nie należą do narodów rdzennych. Oni sami – Starsi Bracia – uważają, że ich misją jest przypominanie reszcie świata o prawach natury, która nie jest w stanie zrobić tego sama.
Kogi, Arhuaco, Wiwa i Kankwamo pełnią rolę oficjalnych opiekunów ziemi należącej do parków Tayrona i Sierra Nevada de Santa Marta. W praktyce ich żądania często respektowane są jednak tylko częściowo. Władze parku chętnie ogłaszają, że dają przyrodzie oddychać, jednak Czarna Linia – zbiór punktów o znaczeniu obrzędowym i strategicznym, którego próbują bronić rdzenni liderzy – pozostaje w dużym stopniu bez ochrony. Rezultaty zmian w zarządzaniu turystyką również bywają podawane w wątpliwość. Czy dwa tygodnie przerwy rzeczywiście sprawią, że fauna i flora odbudowuje się? A może „oddech” jest tylko pustą deklaracją?
W stronę zrównoważonej turystyki
Skoro moja obecność jest tak przytłaczająca, że park musi po niej odpoczywać, to dlaczego nie zamknąć go całkowicie? Czy turystyka może współistnieć z lokalną ludnością, fauną i florą, zamiast jej szkodzić? Zwolennicy nowych form podróżowania chcą wierzyć, że tak.
Julia Miranda Londoño – była dyrektorka generalna Parków Naturalnych w Kolumbii – nie ma wątpliwości. „W ciągu trzech lat realizacji projektu widzimy ogromne korzyści dla parku” – zapewnia w publicznych wystąpieniach. „Mimo że zamknięcie terenu oznacza chwilowe wyrzeczenia finansowe dla osób zajmujących się turystyką, ludzie wiedzą, że ich stałe dochody zależą od dobrego stanu Tayrony”.
W Kolumbii rośnie popularność tak zwanej ekoturystyki – doświadczeń zaplanowanych tak, by poznawać przyrodę, ale nie zmieniać jej. Ważnym elementem ochrony natury stają się też ograniczenia dostępu. Park Tayrona nie jest wyjątkiem. Przykładem takiego rozwiązania jest też porośnięta palmami woskowymi Dolina Cocory, jeden z najbardziej charakterystycznych krajobrazów w środkowej części Kolumbii. Limity wstępu wprowadzono tam po latach zabiegania organizacji ekologicznych walczących o zachowanie lokalnego ekosystemu.
Najnowsze raporty o trendach w podróżowaniu pokazują, że kwestie ekologii odgrywają coraz istotniejszą rolę przy wyborze kierunku podróży i jej trasy. Deklaracje o zrównoważonej turystyce weszły już na stałe do repertuaru reklamowego biur turystycznych. Czy wykraczają jednak poza zwykłe hasła? Nie zawsze. W przypadku Tayrony krótkie zamknięcia mogą nie być wystarczającym rozwiązaniem. Odwiedziny świadomych, zainteresowanych losem przyrody turystów dają jednak rdzennym mieszkańcom szansę na realizację ich najnowszej misji – szerzenia wiedzy o zagrożeniach.