Jakie to uczucie, gdy strzyże się szefa yakuzy?
Podczas jednego ze spacerów po Hatchōbori wypatrzyłem stojący na skrzyżowaniu niewielki piętrowy budynek. Na tle szarych betonowych kamienic wyróżniał się lśniącą cynobrową fasadą z płytek, które sprawiały wrażenie, jakby zbudowany był z cegły. Z daleka rzucał się w oczy. Podszedłem bliżej. Nad wejściem żółciła się niewielka markiza, a tuż obok wirował niebiesko-biało-czerwony słup – symbol zakładu fryzjerskiego. Na parterze, za szybą przesłoniętą spłowiałą firanką dostrzegłem plakat z gładkolicym modelem rodem z Ameryki. Metalowa tabliczka na fasadzie informowała: “Fryzjer Ōnishi”. Przymierzałem się do zdjęcia, gdy z wnętrza kamienicy wyskoczył starszy mężczyzna i na mój widok czmychnął w boczną uliczkę.
– Ōnishi Kiyoshi. Fryzjer.
Zbliżał się do siedemdziesiątki, a od trzydziestu lat wraz z małżonką Kyoko prowadził w Tokio salon fryzjerski dla mężczyzn. (…)
Wspominał, jak po raz pierwszy z życiu obsługiwał obcokrajowca.
– To był mężczyzna o potężnych barkach, grubym brzuchu i gęstej czuprynie na nieproporcjonalnie (tyczyło się to oczywiście japońskich proporcji) małej głowie – mówił z wielkim przejęciem. – Pewnego dnia przekroczył próg mojego salonu z kartką ze zdjęciem mężczyzny wyrwaną z jakiegoś magazynu i kazał ostrzyc się na tę samą modłę.
W pierwszym momencie fryzjer, niepewny swych umiejętności, chciał odesłać niespodziewanego gościa do domu. Lecz gdy na potężnych bicepsach wypatrzył kolorowe tatuaże, zmienił zdanie. Jako mieszkaniec Shitamachi za dobrze wiedział, co to oznacza. Takim klientom się nie odmawia.
– Cóż było robić – ciągnął opowieść – zabrałem się do dzieła. Wyszło bardzo przyzwoicie.
Mimo że w pierwszej chwili drżały mu ręce, klient – amerykański żołnierz włoskiego pochodzenia – był z końcowego efektu zadowolony. Wkrótce pan Ōnishi nabrał wprawy i zyskał wielu stałych klientów z zamorskich krain. Bezbłędnie nauczył się dobierać fryzury do kształtu ich czaszek, zrozumiał, że biali klienci mają “wyższe czoła, szczuplejsze nosy, drobniejsze potylice, mniej wydatne żuchwy, a ich włosy są miękkie i układają się jak fale, więc obcinać należy je tak, jakby się po nich żeglowało”. Dopingowany przez zagranicznych gości, zaczął się uczyć angielskiego. I po kilku latach, by zmierzyć się z obcym żywiołem i udowodnić sobie, że mimo iż skończył tylko liceum i szkołę pomaturalną, poradzi sobie nie gorzej niż wykształceni koledzy, wyruszył w podróż do Ameryki. Wrócił podbudowany i pełen energii do dalszej nauki.
Choć jego salon w Hatchōbori wyglądał niepozornie, okazało się, że strzyże nie byle jakich klientów. Należeli do nich honorowy prezes Toyoty pan Shoichiro Toyoda, dyrektor wielkiej centrali handlu zagranicznego, a nawet ojciec chrzestny jednej z tokijskich grup mafijnych.
Większość klientów przyjeżdżała raz w tygodniu, zwykle w ten sam dzień tygodnia i o ustalonej porze. Fryzjer Ōnishi strzygł ich, golił, wysłuchiwał opowiadanych historii, dzielił się zasłyszanymi plotkami i zapewniał im nie tylko usługę fryzjerską, ale również godzinę relaksu i odskoczni od codziennego zabieganego życia. Klient z salonu miał wyjść nie tylko odświeżony, ale też odprężony i pełen energii do działania.
– Jakie to uczucie, gdy strzyże się szefa yakuzy? – zapytałem go pewnego razu, korzystając z okazji, gdy zastałem go czekającego na kolejnego klienta.
– To był łagodny starszy pan. Zawsze czysty, spokojny i uśmiechnięty – odpowiedział bez emocji w głosie. – Przepraszał, dziękował, doceniał mój trud. Wzorowy klient. Idealny.
– A jak stał się klientem salonu? – dopytywałem się.
– To ciekawa historia. – Wyprostował się i poprawił biały fartuch, szykując się na dłuższą opowieść. – Po prostu zadzwonił. To znaczy zadzwonił jego podwładny z pytaniem, czy zgodziłbym się go ostrzyc. W pierwszej chwili miałem dużo wątpliwości. Myślałem tak: odmówię, to narażę się na gniew, zgodzę się, to połączy nas pewna więź, którą trudno może być potem przeciąć. W końcu mafia to mafia. A co dopiero, jeśli nie będzie zadowolony z mojej pracy? Albo skaleczę go podczas strzyżenia lub golenia?
Poprosił więc o czas na zastanowienie, tłumacząc się zaskoczeniem i nawałem obowiązków. Przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że przecież to jego praca. Klientów nigdy nie za wiele, a pieniądz nie śmierdzi. Zgodził się.
Na pierwszą wizytę oyabun, czyli szef mafii, umówił się na piątą rano.
Pod salon podjechał wielki biały mercedes klasy S. Do salonu najpierw wszedł kierowca, pan Yamaguchi, sprawdził wszystkie kąty i popatrzył fryzjerowi w oczy. Potem otworzył drzwi i z samochodu wysiadł on. Seijō Inagawa. Wyglądał dość niepozornie. Ubrany był z klasą, ale skromnie. Jak później się okazało, nie lubił garniturów. Usiadł na fotelu i poprosił o usługę. Ōnishi czuł, jak drżą mu ręce. Był jednak profesjonalistą. Wziął głęboki oddech i zapytał, jak mężczyzna chciałby być ostrzyżony. Ten odpowiedział, że zdaje się na niego. Miał zadbane włosy i pan Ōnishi niewiele miał roboty, ale podczas pracy zachował najwyższą ostrożność. Wtedy też zobaczył, ukrytą pod włosami z tyłu głowy mężczyzny, głęboką bliznę po ciosie maczetą. Gdy skończył, staruszek grzecznie podziękował i wstał z fotela. Wtedy z kieszeni coś wypadło mu na podłogę. Starszy pan zupełnie się tym nie przejął. Po prostu wyszedł z salonu.
– Zerknąłem na podłogę i zobaczyłem, że leży tam rulon banknotów spiętych gumką recepturką – ciągnął pan Ōnishi, zerkając na mnie kątem oka, jakby chciał upewnić się, czy jego słowa robią na mnie wrażenie. – Najwyższe nominały, dziesięć tysięcy jenów. Nie wiedziałem, co zrobić. Powiedziałem kierowcy o zgubie jego szefa. Odparł, że mogę je zatrzymać. To była największa gotówka, jaką w życiu miałem w rękach. Myślę, że to był test, który zdałem. Gdybym zataił zgubę, mógłbym mieć problemy.
I tak, oyabun stał się stałym klientem pana Ōnishi. Odtąd przyjeżdżał już o normalnej porze, w czasie pracy zakładu.
Wizyty składał nawet dziesięć razy w miesiącu, ucinając sobie z fryzjerem pogawędki i zostawiając za każdym razem banknot dziesięciotysięczny, a więc niemalże trzykrotność należnej opłaty.
– Inagawa-san emanował wyjątkową aurą. – Pan Ōnishi zamyślił się. – Był taki delikatny. Tylko na Yamaguchiego potrafił czasem podnieść głos. Wtedy nawet ja czułem, że zaczynają drżeć mi łydki, a serce bije szybciej. Tak naprawdę miał na imię Kakuji. Swój gang Inagawa założył w wieku trzydziestu pięciu lat i znany był z tego, że potrafił łączyć zwaśnione grupy.
Gdy na koniec pół żartem, pół serio powiedziałem, że bardzo chciałbym poznać jego klienta, roześmiał się i odparł: “On już nie żyje. Zmarł w 2007 roku. Miał wtedy dziewięćdziesiąt trzy lata”, po czym z szuflady wyciągnął ilustrowany tygodnik i wręczył mi go jako prezent.
Trzy środkowe strony w numerze wypełniały zdjęcia z ceremonii pogrzebowej. Była tam fotografia uśmiechniętego staruszka w kimonie, wśród białych kwiatów, świec i kadzideł, a także zbliżenia na obecnych na uroczystości szefów największych japońskich grup mafijnych w czarnych garniturach i krawatach, otoczonych przez swoich najbliższych podwładnych.
Tokio. Dolne Miasto – więcej historii o japońskim mieście przeczytasz w książce Piotra Milewskiego “Tokio. Opowieści z Dolnego Miasta“, wydanej przez Świat Książki.