marrakesz medyna

Marrakesz. Jak kupić marokańskie babusze

Początek

Beata Lewandowska spotyka w medynie najlepszych rzemieślników Marrakeszu

Fot. Florian Bernhardt, Beata Lewandowska-Kaftan

Nie szukałam jej. To ona mnie znalazła. Tego ranka, jak wiele razy wcześniej, szłam szybko ulicą Riad Zitoun el Kdim. Nie zatrzymując się, zerkałam na towary wykładane właśnie przed sklepami, odpowiadałam na pozdrowienia sprzedawców, z uśmiechem kręciłam głową, gdy szerokim gestem zapraszali: „Wejdź, popatrz, to nic nie kosztuje”. Spieszyłam się na umówione spotkanie. „Przyjdę później” – odpowiadałam.

Joussef Bekkari nie zapraszał, nawet na mnie nie spojrzał, skupiony na pracy. Siedział przed sklepem przy stoliku i rytmicznie uderzał młotkiem w kowadełko. Przelotnie zajrzałam do wnętrza. Stała w niszy i rozświetlała ją miękkim światłem. Widziałam tylko TO światło, choć wnętrze rozjaśniały dziesiątki lamp, żyrandoli i kinkietów. Wpatrywałam się w świetliste desenie na ścianie i suficie, nie mogłam oderwać od nich oczu. Starszy pan na chwilę przerwał pracę i spojrzał na mnie. „Bonjour” – powiedział i zaraz wrócił do swojego zajęcia. Wydało mi się, że lekko się uśmiechnął. Pobiegłam na spotkanie, ale obraz lampy i rzucanego przez nią światła miałam wciąż pod powiekami.

Nie ma dwóch takich samych lamp

Do sklepu mistrza Joussefa wracałam kilka razy. Po lampę i by posiedzieć z nim przy kawie i słuchać opowieści. O dawnych czasach, o uczniach, których szkolił w obróbce mosiądzu, miedzi i srebra, o starych i nowych wzorach, które wykuwał i wycinał w metalu. Wybierał najróżniejsze, zależnie od nastroju albo osoby, dla której przedmiot był przeznaczony, dzięki czemu każdy był nieco inny, jedyny.

Pan Joussef ma sześćdziesiąt trzy lata. Jest szczupły, jego smukłe dłonie poruszają się zwinnie, z niewymuszoną gracją. I wtedy, gdy delikatnie wykuwa w metalu kolejne cacko, i wtedy, gdy sięga po czarkę z kawą. Fachu wyuczył go ojciec Idriss. Pochodził z Fezu, a do Marrakeszu rodzina przeniosła się z nadzieją na lepszy zarobek, gdy Joussef miał osiem lat. Całe życie tworzy w metalu, przede wszystkim lampy. I trochę mniejszych przedmiotów: szkatułki, wizytówki, ozdobne tablice na drzwi, drobną biżuterię. Ale to lampy są jego największą miłością. Stojące, wiszące, wysokie na ponad metr i malutkie do postawienia przy łóżku. Abażury wycina precyzyjnie w cienkiej mosiężnej blasze, którą od lat zamawia u tych samych blacharzy.

Image 1
Joussef Bekkari pracuje przed swoim sklepem przy ulicy Riad Zitoun el Kdim.

„Dobry surowiec to podstawa – mówi – a w interesach zaufanie. Nigdy nie zawiodłem się na Mohammedzie i jego synu. Nie muszę tłumaczyć, czego mi trzeba. Wiedzą, jakich blach używamy w warsztacie”.

Kiwam głową i odpowiadam, że surowiec ważny, ale nawet z najlepszego tylko mistrz potrafi stworzyć magiczną lampę. „Tak, zdarzają się magiczne” – dodaje w zamyśleniu i wraca do pracy.

Zagłębie blacharzy

Odwiedziłam warsztat rodziny Bekkarich. Zabrał mnie tam Mustafa, bratanek pana Joussefa, którego stary mistrz wyuczył zawodu, podobnie jak syna Soufiane i wszystkich pracowników. Motocyklem pojechaliśmy wąskimi uliczkami medyny do metalowego zagłębia. Warsztaty blacharzy, lampiarzy i innych rzemieślników pracujących w metalu sąsiadują tu ze sobą drzwi w drzwi.

W niemal pustym, przykurzonym pomieszczeniu warsztatu Bekkarich pracowało trzech ludzi. Na kamiennych schodkach prowadzących na pięterko w czajniku bulgotała woda na herbatę, na progu wylegiwał się kot. Na maszynie z dużym blatem niemłody już mężczyzna wycinał z blachy części lampy – miały kształt podłużnego liścia. „To Mouchsine – Mustafa przedstawił mężczyznę. – Szykuje blachy na lampę stołową. Będzie miała jakieś czterdzieści centymetrów wysokości. Na gotowe części nakleję potem papier z wyrysowanym wzorem, który wytnie Aysan – powiedział, wskazując młodego, szczupłego mężczyznę, który w skupieniu pracował przy stole blisko drzwi, gdzie z ulicy wpadało najwięcej światła. – Te wzory rysował zawsze stryj Joussef. Teraz coraz częściej robię to ja i Soufiane”.

Ręczna robota

Aysan właśnie zaczynał pracę nad małą lampką. Na stole leżało osiem części długich na jakieś dwadzieścia pięć centymetrów. Pokrywał je papier z wzorem w drobne esy-floresy. Aysan ręcznie nawiercał dziurki w każdym miejscu, które trzeba było wyciąć, i przyklepywał młotkiem zadziory na brzegach. Potem w każdą dziurkę z osobna wkładał cienki jak drut ostry brzeszczot, zapinał go na drewnianym uchwycie i w skupieniu wycinał otwór zgodnie z narysowanym wzorem. Odpinał piłkę, przekładał do następnej dziurki, wycinał kolejny otwór wzoru i tak w kółko. Nie robił poprawek, wycięte esy-floresy były identyczne i idealnie gładkie. Patrzyłam z niedowierzaniem na tę benedyktyńską robotę.

„Ile czasu zajmuje praca przy takiej małej lampce?” – zapytałam. „Mniej więcej tydzień – odparł Mustafa. – Najdłużej trwa wycinanie wzoru. Ten akurat jest dość łatwy, ale zdarzają się bardziej skomplikowane. Potem na ciepło nadaje się częściom lampy wypukły kształt i delikatnie je ze sobą spawa. To robota Mouchsine’a. Na koniec trzeba lampę wygładzić i wypolerować na tej maszynie – Mustafa pokazuje rudozłote od opiłków urządzenie w kącie warsztatu. – To robi najmłodszy z nas, Khalid, który dopiero zaczyna naukę. A teraz poczęstuje nas herbatą”. Mustafa mruga wesoło do chłopaka i za chwilę wszyscy siadamy na progu ze szklaneczkami.

Praca zespołowa

A więc mała nocna lampka to tydzień pracy trzech ludzi, nie licząc roboty blacharzy i projektantów wzoru. Boję się spytać, ile trwa wykonanie dużej stojącej lampy. Mustafa jakby czytał mi w myślach. „Lampa taka jak twoja to co najmniej miesiąc pracy przy wycinaniu wzoru plus tydzień na resztę roboty. Dobrze wybrałaś, ma piękny wzór, stryj niedawno narysował go po raz pierwszy. Mówił, że to stary wzór z Fezu, który lata temu podpatrzył u ojca. Podobno ojciec rzadko go używał, tylko na specjalne zamówienie” – chwali, a ja myślę, jaka powinna być cena za talent, lata doświadczenia, wiele dni żmudnej pracy i pasję tworzenia.

Nie myślimy o tym, kupując gotowe rzeczy w sklepie. Stoją na półkach rzędami, jednakowe, bezimienne. Wszystko się zmienia, gdy jesteśmy przy narodzinach przedmiotu, przyglądamy się ludziom, którzy go tworzą, widzimy ich zdolne ręce i zapał. Przedmiot nabiera godności, staje się czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym. Bo taki przecież jest: jedyny i bezcenny. (…)

Marrakesz. W zaułkach medyny

Moje ulubione miejsca w medynie to te na obrzeżach suków, gdzie skupiły się warsztaty. Są zaułki szewców, kaletników, farbiarzy, stolarzy. Nie pamiętam ich „mapy”, do kolejnych trafiam, idąc za zapachem skóry albo drewna, za dźwiękiem młotków. Lubię tam kupować, pogadać z majstrami, przyglądać się ich pracy. Największą słabość mam do butów – zrobionych przed chwilą, mocno pachnących skórą. Za każdym razem, gdy jestem w Marrakeszu, kupuję babusze dla siebie, dla męża, dla przyjaciół. To tradycyjne marokańskie skórzane klapki z charakterystycznym spiczastym noskiem i „przydeptaną” piętą. Te w cytrynowożółtym kolorze są częścią oficjalnego męskiego stroju. Nosi je nawet król Muhammad VI.

Image 3
Najczęściej fotografowany szewc szyjący babusze przed wejściem do La Maison des Babouches na suku Smata.

Przy uliczce El Kebir jest sporo warsztatów szewskich. Najbardziej znany, La Maison des Babouches, mieści się pod numerem 274, choć nie po numerze go rozpoznaję. To duży sklep połączony z warsztatem. Przy wejściu na małym stołeczku siaduje staruszek, który przyszywa podeszwy. I to czym! Nićmi wyciągniętymi z samochodowych pasów bezpieczeństwa – są ponoć najmocniejsze.

Tajemnice marokańskich klapek

Warsztat i sklep należą do pana Aziza, któremu pomaga dwóch synów: Rheda i Hamid. Są Berberami z doliny Souss i szewcami w czwartym pokoleniu. Rheda oprowadza mnie po warsztacie i opowiada, jak powstają babusze. Podeszwa jest zrobiona z twardej skóry wielbłąda, wierzch ze skóry koziej wyprawionej miękko, „ale nie za miękko, żeby długo służyły” – zaznacza Rheda, a wnętrze, czyli tak zwana futrówka, z jagnięcej. „Skóry kupujemy bezpośrednio w garbarniach, zamawiamy odpowiednie kolory i rodzaje, a tragarze przywożą je do warsztatu co drugi dzień” – opowiada.

Idziemy przyjrzeć się pracy szewców, jest ich czterech. Jedni wycinają podeszwy, inni przody i tyły wierzchów, które potem zszywają na kopytach o odpowiednich rozmiarach. Przyklejają podeszwy, a następnie starszy pan przyszywa je słynną nicią z pasów bezpieczeństwa.

Jak kupić babusze

Babusze mogę oglądać godzinami. Męskie są w stonowanych barwach, zwykle gładkie lub z chwościkiem. A damskie! Nie dość, że we wszystkich kolorach i odcieniach, to rozmaicie zdobione: haftowane, z frędzelkami, kolorowymi guziczkami, wycinane w arabeski, kwiaty, słońca albo z hamsą na szczęście. Na osobnych półkach stoją paradne babusze wizytowe: z brokatu, jedwabiu, atłasu, haftowane perłami, dżetami, paciorkami. Są babusze domowe na miękkiej podeszwie i „na ulicę” – podbite dodatkowo gumą. Są klasyczne – w szpic, i tak zwane berberyjskie – z zaokrąglonym noskiem. Te berberyjskie mają piętę, którą można podnieść i wtedy klapek zmienia się w but. „Berberom w górach niewygodnie byłoby wspinać się w klapkach” – mówi Rheda z uśmiechem, a ja nie jestem pewna, czy to prawda, czy żart. Natomiast prawdą jest, że nie ma babuszy prawych i lewych.

Image 4
Paradne damskie babusze haftowane są złotymi nićmi, zdobione koralikami, kryształkami, a czasem nawet perłami.

„Załóż kilka razy, twoje stopy wybiorą, a babusze ułożą się do nich i zapamiętają” – powiedział mi kiedyś stary szewc i tego się trzymam.

Czar targowania się

W La Maison des Babouches bywam od niedawna, wcześniej kupowałam babusze w warsztacie, który poleciła mi Monika, przyjaciółka od wielu lat mieszkająca w Marrakeszu. Ku przestrodze opowiedziała mi zabawną historię. Babusze kupuje u tego szewca co najmniej od dziesięciu lat. Za każdym razem, gdy przychodzi szewc, proponuje jej wysoką cenę. Targują się i po kwadransie lub dwóch dochodzą do porozumienia. Co roku ostateczna cena jest taka sama. Przy kolejnej wizycie Monika zapytała:

„Czemu za każdym razem podajesz wysoką cenę, skoro wiesz, ile w końcu zapłacę?”. Szewc roześmiał się i odparł: „A może nie będziesz pamiętała i tym razem zapłacisz więcej?”.

Zupełnie inaczej wyglądają zakupy u krawców. U nich stroje się zamawia, dobiera się krój, tkaninę oraz kolor i wzór zdobień. A to wcale nie takie proste. Do pracowni pana Saida wybrałam się z Meriem, zaprzyjaźnioną Marokanką, która w medynie przy ulicy Sidi Abdelaziz prowadzi Magic Coffee – knajpkę ze znakomitą kawą i przekąskami własnego pomysłu.

Image 6
Suk Sebbaghine to królestwo farbiarzy. W warsztatach wyczarowują kolory, a ufarbowane tkaniny i motki wełny falują potem na wietrze między dachami.

Najlepiej na ulicy

Na wystawie pracowni pyszniły się stroje po królewsku zdobione haftami. Byłam zaskoczona, gdy weszłyśmy do ciasnego wnętrza, w którym trzech mężczyzn pochylało się nad pracą, siedząc na stołeczkach wciśniętych między stół, manekiny z jeszcze niedokończonymi ubraniami oraz pudła z nićmi, tkaninami i ścinkami. Patrząc na wystawę, spodziewałam się eleganckiego, przestronnego wnętrza.

Warunki, w jakich pracują tutejsi rzemieślnicy, są więcej niż skromne. Warsztaty to zwykle jakieś nisze, komórki czy przybudówki. Sklep, w którym się handluje, ma wyglądać dostatnio. Miejsca, gdzie powstają te wszystkie piękne przedmioty, są – jakby dla kontrastu z ich urodą – najczęściej brzydkie i ciemne. Nikt nie przejmuje się warunkami pracy. Bierze się to pewnie z oszczędności, bo czynsze w Marrakeszu zawsze były wysokie. Dlatego kto może, pracuje w progu albo wprost na ulicy.

Przysiadłyśmy z Meriem na ławeczce pod ścianą, a pan Said, właściciel pracowni, opowiadał o strojach, które tu szyją. „Nie szyjemy ubrań na sprzedaż – powiedział. – W sklepach pełno jest gotowych, fabrycznych dżellab. Nasze ubrania są szyte na miarę, zgodnie z zamówieniem klienta. Wszystko robimy ręcznie, także hafty i pasmanterię. Dlatego każda dżellaba, kaftan czy takszita jest jedyna i niepowtarzalna” – podkreślił z dumą. Gdy zapytałam o różnice, roześmiał się i cierpliwie wyjaśnił.

Czym jest dżellaba

Zaczęliśmy od dżellaby. Najpopularniejszy dziś marokański strój kobiet i mężczyzn to długa, prosta suknia ze spiczastym kapturem. „Madame, czy pani wie, że dawniej dżellaby nosili wyłącznie mężczyźni?” – pan Said uśmiechnął się przekornie. Nie wiedziałam. „Kobiety owijały się od stóp do głów białą tkaniną zwaną haik. Zakrywały nią nawet twarz i tylko oczy były widoczne w wąskiej szparze. Można to zobaczyć w Muzeum Fotografii na zdjęciach z lat trzydziestych i czterdziestych” – dodał.

Dżellaby codzienne, z tańszych tkanin, obszyte gotowymi aplikacjami, kupuje się w sklepach. Odświętne zamawia się u krawca.

https://buycoffee.to/travelmagazine
https://buycoffee.to/travelmagazine

„Szyjemy je ze szlachetnych tkanin, mlify lub krepy, haftujemy, a na całej długości ozdabiamy ręcznie robionymi guziczkami w tym samym kolorze co hafty. Pan Idriss Alaoui to nasz hafciarski mistrz” – powiedział, wskazując mężczyznę w okularach. Pan Idriss, skupiony na robocie, podniósł głowę i uśmiechnął się promiennie. Przysiadłam przy nim i patrzyłam, jak igła miga w jego rękach, a nitka posłusznie za nią podąża, tworząc na tkaninie misterny wzór. Tkanina była ciemnozielona, miła w dotyku, wzdłuż biegły szerokie połyskliwe pasy. Haft w głębokim odcieniu zieleni zdobił na całej długości oba schodzące się brzegi. „Piękne te kiście winogron na wijącej się winorośli” – zaryzykowałam. Pan Idriss z zapałem pokiwał głową, ucieszył się, że rozpoznałam wzór. Zapytałam, jak długo przy nim pracuje. „Haftowanie prostej dżellaby trwa około dwóch–trzech tygodni, a odświętnej, jak ta, nawet dwa miesiące” – odparł.

(…) Haft to nie wszystko, czego potrzebują eleganckie dżellaby. Zdobi się je jeszcze aplikacjami, a zapina na maleńkie okrągłe guziczki splecione z połyskliwej nici. „Niektórzy krawcy używają sfifa, gotowej pasmanterii. My wszystko robimy ręcznie – pan Said znów podkreślił to z dumą. – To zajęcie pana Abdela Moulaya – odwrócił się w stronę drugiego z mężczyzn, który dziergał złotą aplikację. – To do kaftana dla naszej stałej klientki” – dodał i wskazał jeden z trzech manekinów z kreacjami godnymi sułtanki.

Królewskie kreacje

Kaftan to strój kobiecy na specjalne okazje. Suknia bez kaptura jest węższa od dżellaby, dopasowana w talii, którą dodatkowo podkreśla szeroki pas mdamma. Dolna część rozszerza się, podobnie jak długie rękawy. Te królewskie kreacje bogato zdobią jedwabne aplikacje i hafty, cekiny, dżety, koraliki, czasem perły. Szyje się je z drogich tkanin, na przykład z jedwabnej satyny.

Czasem na kaftan kobiety narzucają delikatną półprzejrzystą tunikę z muślinu albo specjalnej tkaniny sprowadzanej z Indii i nazywanej przez krawców sari. Tak powstaje takszita – dwuczęściowy strój, którego spodni kaftan często pozbawiony jest rękawów. „To stary ubiór. Takszity po raz pierwszy pojawiły się w szesnastym wieku na dworze sułtana Ahmada al-Mansura, dlatego tunika bywa nazywana mansurą” – tłumaczy pan Said. Właśnie ma na stole przezroczystą tkaninę w bogaty kwiatowy wzór. Mierzy, zagląda do notatek, a potem śmiało tnie wielkimi nożycami. Podczas naszej rozmowy nie odrywa się od pracy. Zamówień dużo, nie ma czasu na przerwę.

Na koniec pytam jeszcze o dżabadory i gandory. „Brawo – śmieje się pan Said. – Chyba bywała pani wcześniej w krajach arabskich, madame. To piękne stroje, ale my ich nie szyjemy, specjalizujemy się w dżellabach, kaftanach i takszitach”. Dżabadory wywodzą się z tradycji arabskiej. To dwuczęściowy strój: spodnie do kostek i prosta tunika z rękawami sięgająca nieco poniżej kolan. Noszą je i mężczyźni, i kobiety. Kobiece są bardziej kolorowe i zdobne, z haftami, guziczkami, chwościkami. Gandora to piękny strój męski, ulubiony przez nomadów z pustyni. Długa, zwiewna szata z obszernymi rękawami drapowanymi na ramionach i spodnie z szerokim krokiem i zwężającymi się nogawkami, dobre do jazdy wierzchem. W miastach Maroka gandora to strój odświętny, na pustyni podstawowy ubiór noszony razem z turbanem chroniącym głowę i twarz przed słońcem i piaskiem. Najpiękniejsze i najlepsze gandory pochodzą z Mauretanii, mówili mi przyjaciele z pustynnego miasta M’hamid.

Szukając pięknych dźwięków

(…) Warsztaty szewców, krawców, kaletników, snycerzy czy farbiarzy leżą blisko siebie na ulicach i w zaułkach nazywanych od ich profesji sukami skórzanymi, drewnianymi czy wełnianymi. Miejsca, w których powstają tradycyjne instrumenty, są rozrzucone po medynie. Wizytę u mistrza Mustafy Mimaniego polecił mi Mohammed, znajomy muzyk gnawa. Gdy przyszłam, pan Mustafa pracował w skupieniu przy lampie w głębi maleńkiego warsztatu przy ulicy Riad Zitoun el Jdid. Polerował powierzchnię pękatego brzucha udu, perskiej lutni doskonale znanej muzykom całego Maghrebu i Bliskiego Wschodu. Poprosiłam o chwilę rozmowy. „Jasne drewno to palisander, ciemniejsze to afrykańskie wingi podobne do hebanu. Wierzch najlepiej zrobić z cedru. Razem pięknie rezonują” – pan Mustafa zaczął bez zbędnych wstępów, gładząc z czułością pasiaste pudło. Ale zaraz podszedł do ściany, gdzie wisiały gotowe już instrumenty, i uderzył w struny.

Image 7
Mustafa Mimani to nie tylko rzemieślnik, ale i znakomity muzyk. Twórcy instrumentów zwykle potrafią na nich grać, niektórzy to wirtuozi.

„Jest pięć strun podwójnych i szósta pojedyncza, basowa. Te podwójne robi się dziś z metalu i nylonu, ale są inne niż do gitary” – opowiadał coraz bardziej skupiony na grze.

Grał pięknie, delikatne dźwięki ulatywały pod niski sufit i wracały wzmocnione. (…)

„Struny umieszcza się też we wnętrzu niektórych bębnów, by dodawały dźwiękowi wibracji. – Przerwał koncert i wskazał duży, płaski bęben. – To bendir, ulubiony przez Berberów, ma głębokie brzmienie z charakterystycznym pobrzękiwaniem dzięki kilku strunom z kozich jelit umieszczonym tuż pod membraną. – Uderzał w bendir palcami, a potem całą dłonią.

Stary jak Maroko

Powiedziałam, że widywałam takie bębny w Tanzanii i na Zanzibarze, ale nie miały strun i nazywali je duff. Skinął głową i wyjaśnił, że w Maroku duff to mały kwadratowy, płaski bębenek używany przez bajarzy dla wzmocnienia efektu opowiadania. „To bardzo stary instrument, tak stary jak Maroko” – uśmiechnął się. Potem pokazał mi tbilę z Sahary, podwójny gliniany bęben jak dwa złączone dzbany przykryte membranami ze skóry wielbłąda. I wielki bęben ganga, kryty wielbłądzią skórą wraz z sierścią. Berberowie grają na nim, uderzając pałką podczas ceremonii ahwas. Na każdym bębnie grał chwilę z wyraźną przyjemnością. Przed drzwiami przystawali ludzie, zaintrygowani dźwiękami, ale nie zwracał na nich uwagi.

Nagle ożywił się i podszedł do przeciwnej ściany, na której wisiały instrumenty Berberów: rebab – skrzypce z jedną struną i czterostrunowa gitara lotar. Widziałam je już podczas koncertu w Muzeum Muzyki. Obok była kolekcja fletów. Pan Mustafa objaśniał po kolei. Lera – prosty z sześcioma otworami pochodzi z gór Atlas i zawsze gra jako pierwszy podczas berberyjskich świąt. Rheta – duży, z trąbką na końcu, służy do czarowania węży. Fletu jajuka zrobionego z krowiego rogu używają berberyjscy pasterze z nizin na północy Maroka. Reed to długi cienki flet z drewna podobnego do bambusa, zawsze z dziewięcioma otworami.

„Zaczynałem od bębnów, bo sam na nich grałem. Potem nauczyłem się robić flety. A dziś najbardziej lubię pracować w drewnie i budować instrumenty strunowe. Najwspanialszy jest ud – to król. Wymaga cierpliwości, gdy go tworzysz i gdy się go uczysz. – Pan Mustafa zawiesił głos, a ja zrozumiałam, że na dziś koniec opowieści, czas wracać do pracy. Siedziałam jeszcze chwilę w progu i patrzyłam, jak z czułością bierze do rąk niedokończony ud.

Odcisk kciuka

Wędrując po medynie, nieustannie spotykam rzemieślników przy pracy. Pracują na ulicy, w otwartych drzwiach warsztatu, w kącie sklepu. Na oczach przechodniów i klientów. To prawie wyłącznie mężczyźni. Pracują w skupieniu, pochyleni nad robotą, rzadko podnoszą wzrok na przechodzących. Nie spieszą się, ale i nie odrywają od pracy. Ich ruchy są precyzyjne, oszczędne, bez zbędnego rozmachu. Jest w tym staranność i dbałość. Wielka wprawa, niemal nieomylność. Nie widuje się, by ktoś odrzucał coś, co się nie udało. To lata pracy, tysiące powtórzeń, znajomość materiału i narzędzia. Doświadczenie i tradycja. Ale do starych wzorów, wyuczonych u poprzedników, dodają swój ślad: nowy motyw, kolor, ryt. Jak podpis, jak odcisk kciuka.

Marrakesz OKLADKA 3d

Tekst jest fragmentem książki Beaty Lewandowskiej-Kaftan Marrakesz – miasto świętych i gwiazd opublikowanej przez Wydawnictwo Wielka Litera.

Premiera książki 7 maja

Beata Lewandowska Kaftan

Beata Lewandowska Kaftan

Z wykształcenia geograf, z zawodu wydawca, z
zamiłowania podróżniczka. Autorka książek: "Afryka jest kobietą"; "Zanzibar. Wyspa skarbów"; "Opowieści ze świata Suahili" oraz przewodnika "Zanzibar. Od ponad 20 lat przemierza Afrykę.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe