kreta góry

W górach Krety znajdziesz esencję Grecji

Początek

Pojechaliśmy w góry Krety, by wziąć udział w lokalnym święcie

Fot. Ian Yates / Unsplash

Święto fasoli. Jeden dzień, w którym całą rzeczywistość można oskrobać do gołej kości. Wyzbyć się naleciałości, warstwa po warstwie, sprowadzić na moment życie do kilku niezbędnych prawd, jądra, bez którego trudno byłoby istnieć. Czysty Poniedziałek – Kathara Deftera – fasolowy moment, pierwszy dzień prawosławnego postu. Wyrzeczenie się wszystkiego, z wyjątkiem kilku zupełnie niemrawych potraw i spędzonego razem czasu, w nadziei że – jak co roku – własny świat można posprzątać i znów zacząć wszystko od nowa.

Wybraliśmy Anatolię wyrzuconą w diadem gór pochylających się nad wybrzeżem i Mirtos, nakierowani przez naszą gospodynię, Despinę, która marszcząc brwi, przemknęła myślami po minionych czasach i wydobyła z nich dla nas tę małą perełkę.

– Jedźcie do Anatolii – powiedziała. – Tam zawsze coś się działo. Kiedyś tam bywałam.

Drogę znamy nieźle – najpierw w stronę Mithi z widokiem na Christos, prężące się po drugiej stronie kotliny i otulone kokonem platanów, jesienią zmieniających ten zakątek w płonącą plamę czerwieni, i potem na wschód, drogą, która biegnie górnym piętrem górskiego łańcucha, zostawiając nad sobą skromny pas szczytów wciąż jeszcze schowanych pod kołdrą śniegu, i mknie teraz swobodnie, tu, na której to ty jesteś panem i o wszystkim decydujesz. Co kilka kilometrów ułożone piętrowo domy, wspinające się po stromiźnie, z coraz większym trudem przyjmujące wyzwania podeszłego wieku. Po prawej w mglistym dystansie rozlana przestrzeń morza i miniaturowe punkty Mirtos, Gra Lighii i Stomio, a dalej Ierapetry, wszystkie równie odległe i nierzeczywiste.

Tego dnia pomiędzy sosnami i krzakami granatów widać grupki zasiadających na trawie ludzi otoczonych koszami z jedzeniem, zajętych niekończącymi się dyskusjami i snuciem pięknych planów.

Pierwszy dzień prawosławnego postu to dobry moment na wymiecenie z zakamarków domów i duszy kurzu i nasypanego przez zimę piachu. Wzięcie głębokiego oddechu, rozprostowanie kości i sprawdzenie, czy solidna rama rodzina, krewni i przyjaciele – na której wyspiarze z takim uporem wszystko opierają, jakoś się jeszcze trzyma, czy wściekły morski wiatr oraz słona wilgoć nie poczyniły zbytnich spustoszeń. Siedzą przylepieni do plam słońca, na trawnikach przed domem lub pod ulubionymi drzewami, nasiąkając własnym towarzystwem i winem nalewanym z pogiętych plastikowych butli po wodzie mineralnej.

Anatolia. Iluż mieszkańcom ta nazwa wciąż musi wydawać się słodsza od najlepszego kreteńskiego miodu.

Budzić wspomnienia przekazywane od kilku pokoleń, echo życia, które trzeba było kiedyś porzucić w ciągu paru dni, by nigdy już do niego nie wrócić, zostawić za sobą piękną Anatolię rodzącą teraz ponętne owoce Turkom.

Ruch na ulicy okazał się tu zaskakująco duży, a poobijane samochody kręciły się wściekłe niczym osy w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłyby na kilka godzin przycupnąć. Jedyna ulica, przecinająca całą wioskę, szybko się zapełniła, wypychając nas poza zabudowania i każąc człapać na piechotę do centrum w towarzystwie kawalkady przybyszów mających równie mało szczęścia co my.

W dawnej szkole zapłaciliśmy u wejścia po pięć euro, by móc z wręczonymi nam plastikowymi talerzami z postnymi daniami pomaszerować do sali pełnej Greków.

W długiej na kilkanaście metrów izbie powietrze wibrowało od głosów i szurania krzesłami, zupełnie jakby za chwilę miała rozpocząć się lekcja. Zamiast podekscytowanych dzieciaków przy ustawionych w linię stołach usadowili się czerstwi mieszkańcy Anatolii o twarzach wyrzeźbionych górskim wiatrem, a ich spracowane ręce zastygły wokół jednorazowych talerzy. Co sprytniejsi poprzynosili pudełka pełne chorty i ugotowanych krewetek, których białe soczyste ciałka można pochłaniać podczas postu bez groźby krzywego spojrzenia popa. Rolę nauczyciela przejęło trzech młodzieniaszków, moszczących się na podwyższeniu z instrumentami: lirą, lauto i tympanonem, spoglądających na salę z wyżyn przynależnego wiekowi entuzjazmu i poczucia ważności.

Byliśmy w tym brzęczącym ulu jedynymi obcymi, co nie miało jednak żadnego znaczenia. Przepychający się do krzeseł Grecy ocierali się o nas plecami i poklepywali po ramionach. Większość, pochowana za sumiastymi wąsami, nie zatrzymywała nawet na nas spojrzenia.

Mężczyzna obok napełnił nam plastikowe kubki alkoholem, od którego mogło pomieszać się w głowie.

Nie bardzo mógł nam już zaszkodzić, piłem go więc małymi porcjami, czując, jak rozgrzewa krew i krąży po ciele, mknąc po wszystkich zakamarkach i zostawiając za sobą aksamitno-palący ślad. Nie miałem nic przeciwko, pod warunkiem że nikt nie każe mi odstawiać tych greckich tańców, od których najpierw wiruje ci w oczach, a później spadasz w smętną otchłań.

Tymczasem przed sceną uparcie wiła się kobieta w obcisłych spodniach. Dobrze po czterdziestce – w tym towarzystwie mogąca uchodzić za nastolatkę – wybijając z łoskotem rytm solidnymi obcasami i wprawiając w falujący ruch piersi, na które pół sali bezczelnie się gapiło. To było dość żywiołowe, gdy spojrzałem jednak w jej zamglone oczy i zroszoną potem twarz, szybko wyszło na jaw, co się tu wyprawia.

Bez wątpienia przybyła tu wprost z pachnących wilgotnym mchem gór, z jakichś kamienistych ostępów, gdzie nic nie zmieniło się od tysięcy lat i gdzie co wieczór pichci się w kotle tajemne mikstury, szepcząc przy tym zaklęcia i czerpiąc siły z otoczenia, którego jesteś cząstką. Nazbyt wyróżniała się z tego tkwiącego za stolikami zaśniedziałego towarzystwa, przezornie trzymającego się w stosownym oddaleniu. Kilka kobiet ruszyło w jej ślady, być może czując pierwotną siłę, której im już brakowało, odpadały wszakże jedna po drugiej ze zwątpieniem i odrobiną zażenowania na twarzach.

Obecność tej dzikiej nimfy była tu jak najbardziej na miejscu.

Nic nie mogło lepiej pasować do tej odrobiny pokarmu na naszych talerzach, esencji Krety, odartej na jeden dzień z historii ostatnich dziesięcioleci i wieków. Wysuszone niczym tutejsi staruszkowie ziarna fasoli, kilka malutkich jak kamyczek oliwek, okrągłe i płaskie nasiona łubinu, jakiś osamotniony ogórek, pajda płaskiego chleba lagana obsypanego białym sezamem i taramosalata, pasta z ikry wymieszanej z chlebem, oliwą i sokiem z cytryny. Na dokładkę miseczka zupy gęstej od fasoli i soczewicy oraz pękające pod głęboką zielenią, długie jak ramię strąki młodego bobu, którego ziarna wrzucałem w siebie, licząc po cichu na to, że mój żołądek jakoś to przetrwa. Na talerzyku pojedyncza wyleżała w soli sardynka, założę się, że wyjęta wprost z minojskiego pitosu trzymanego od tysięcy lat w piwnicy. I na pociechę lepiący się od tłuszczu plaster chałwy. To wszystko.

Nasz sąsiad wyjawił, że nie mieszka tu od lat, dziś jest rezydentem Agios Nikolaos, niemalże metropolii i było nie było wielkiego świata, co roku jednak pakuje żonę do samochodu i pokonuje tych pięćdziesiąt kilometrów, by zasiąść w swojej dawnej szkole i sprowadzić ich udane życie do miseczki wysuszonej fasoli i osamotnionej sardynki.

Tu cię mam, pomyślałem, wciąż ci tego potrzeba, na nic miejskie przyjemności i uginające się pod tłustym mięsem smażalnie gyrosów. Tęskno ci do odrobiny prostoty, jasnych sytuacji i rześkiego powietrza wypełniającego płuca. Widoku ponętnej czarownicy w opiętych dżinsach, odstawiającej dzikie tańce przy chrapliwym akompaniamencie lauto, i próbującego sprostać wyzwaniu młodzieniaszka, który nieźle radzi sobie z lirą, ale już gorzej z własnym głosem. Do zapachu wilgotnego mchu, przekazywanych wieczorami tajemnic, równie nieuchwytnych jak mgła otulająca Kretę.

https://buycoffee.to/travelmagazine
Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe