Podążanie szlakiem industrialnego Mazowsza pozwala cofnąć się nawet o dwa tysiące lat
Puchar ze szkła z namalowanymi postaciami walczących gladiatorów. Jarzący się jasnym blaskiem hologram powoli się obraca. Sunę za nim wzrokiem, wyłapując detale przedmiotu, który ktoś sprowadził na tereny dzisiejszego Mazowsza z Imperium Rzymskiego. Artefakt został odnaleziony w kawałkach. Kuratorzy muzeum w Pruszkowie zdecydowali się go więc zaprezentować w postaci cyfrowego obrazu, uznając, że w tej formie będzie atrakcyjniejszy niż połupane fragmenty naczynia.
– Puchar sam w sobie jest cennym znaleziskiem, ale przy okazji pokazuje nam też szerszy kontekst – opowiada Marcin Woźniak z Muzeum Starożytnego Hutnictwa Mazowieckiego w Pruszkowie. – W tamtych czasach szkło było materiałem niewiarygodnie drogim. Jeżeli ktoś je tu sprowadził, musiał być zamożny.

A statut materialny nieznanego kupca nie wziął się znikąd.
– Na terenie zachodniego Mazowsza działało około 120-150 tysięcy pieców dymarskich, w których wytapiano żelazo – mówi Woźniak. – Tutejsi hutnicy stworzyli ogromne centrum produkcyjne, daleko wykraczające poza lokalne potrzeby. Tym żelazem musiano handlować, a obrót surowcem przynosił niemałe pieniądze.
Ten gospodarczy fenomen, zapoczątkowany przez ludzi tzw. kultury przeworskiej, miał miejsce mniej więcej od II wieku. p.n.e. do V stulecia.
– To właśnie na terenach Mazowsza zaczęto produkować żelazo na masową skalę – mówi Woźniak. – Ponad dwa tysiące lat temu działał tu jeden z największych ośrodków hutniczych starożytnej Europy.

W tamtych czasach żelazo było tym, czym dziś są metale szlachetne lub paliwa. Surowcem, którego wszyscy pożądali. Który zmieniał świat.
Mazowsze przemysłowe
O tych anonimowych hutnikach i dość enigmatycznej kulturze, którą Rzymianie nazywali po prostu Wandalami, myślę kilka godzin później, gdy chodzę po dawnych halach produkcyjnych Fabryki Norblina w Warszawie. Przemysłowe budynki zostały zamienione (a w zasadzie wciąż są jeszcze zamieniane) w centrum biznesowo-gastronomiczno-kulturalne. Ale przy odrobinie uwagi wciąż można wypatrzyć tu elementy z XIX wieku. Z czasów, gdy rewolucja przemysłowa pędziła ku przyszłości.
Pod stopami czuję wtopione w bruk szyny, po których toczyły się niegdyś wózki transportowe. W gablotach zebrano kolekcję platerowanych przedmiotów produkowanych przez fabrykę. Tu i ówdzie stoją ciężkie maszyny, wypluwające niegdyś blachy, rury i kształtowniki. Zakłady Norblina były w czołówce branży metalowej w Królestwie Polskim.
W osobnym pomieszczeniu, ulokowanym na uboczu handlowych pasaży, stoi gigantyczny hydrauliczny akumulator do 520-tonowej prasy poziomej. Takich urządzeń pozostało na całym świecie zaledwie cztery, jedno z nich podnosiło swego czasu londyński Tower Bridge. Warszawski akumulator opleciony jest rampami, po których można wspiąć się na jego szczyt, przyglądając się kolejnym detalom – śrubom większym od pięści, nitom spajającym metalowe płyty, kołom napędowym.
Patrząc na nie, przypominam sobie żelazne groty strzał i pozostałości pieców dymarskich pokazywane mi w pruszkowskim muzeum. Między tamtymi drobnymi przedmiotami z żelaza znajdowanymi przez archeologów a budzącą respekt swym ogromem Fabryką Norblina można rozpiąć jedną linię. Biegnącą od początków rzeczywistości industrialnej aż do momentu, gdy przemył wszedł w pełen rozkwit.
Te ciężkie maszyny, poprzez swoje odhumanizowanie, są fascynujące i przerażające równocześnie. Zrodziły się dzięki naszym umiejętnościom, ale skalą i bezpardonowym działaniem wymykają się ludzkiej wyobraźni. Chwilami sprawiają wrażenie odrębnych bytów, zupełnie niezależnych od ludzi.
Industrialne Mazowsze – Żyrardów


Jadę do Żyrardowa. Chcę zobaczyć jedno z nielicznych miejsc w Polsce, w których XIX-wiecznego cyklu produkcyjnego nie trzeba sobie wyobrażać. Można go zobaczyć i usłyszeć. Tętniący w uszach huk żakardowych krosen w Muzeum Lniarstwa sprawia, że przez chwilę czuję się, jakbym wkroczył do dawnej fabryki.
– Chciałem uniknąć kolejnego muzeum, w którym ogląda się nieczynne sprzęty – mówi Jacek Czubak, dyrektor placówki. – U nas wszystko działa.
W 1833 roku, na polecenie Rządu Królestwa Polskiego, pod okiem Philippa de Girarda – francuskiego twórcy mechanicznej metody uzyskiwania przędzy lnianej, od którego nazwiska Żyrardów wziął nazwę – uruchomiono Fabrykę Wyrobów Lnianych. Zakład szybko stał się ekonomiczną oazą, przyciągając tysiące pracowników. Złote czasy skończyły się wraz z wojną, a później z rozwojem nowych technologii włókienniczych. Osada fabryczna przetrwała jednak do dziś w niemal niezmienionym stanie i jest jedynym całkowicie zachowanym dziewiętnastowiecznym układem urbanistycznym w Europie.

Dyrektor Muzeum Lniarstwa uparł się, by dawnym maszynom podarować jeszcze jedno życie.
– Szczególną wartość mają dla nas krosna żakardowe – mówi. – To coś w rodzaju XIX-wiecznego prototypu komputera, wymyślonego przez Josepha Jacquarda. Na papierowych kartach tworzony był kod zero jedynkowy, według którego mechaniczne krosno tworzyło wzór tkaniny.
Uchyla drzwi niepozornego pomieszczenia, w którym przechowywane są oryginalne karty. Wyglądają jak listy przysłane przez obcą cywilizację. Długie na metry arkusze papieru z tysiącami dziurek. Kod zero-jedynkowy.
– Nie da się go odczytać bez krosna – mówi dyrektor. – Patrząc na kartę nie wiadomo, jaki wzór tkaniny jest na niej zapisany. Okazuje się to dopiero po włożeniu arkusza do krosna i jego uruchomieniu.
Industrialne Mazowsze. Wsiądź do pociągu
Świat industrialny – mimo tych protocyfrowych wynalazków – jest jednak rzeczywistością na wskroś analogową. Być może między innymi z tego powodu budzi u nas taką nostalgię. Te maszyny nie działają dzięki strumieniom elektronicznych bitów, lecz wykorzystując proste zasady fizyczne.
Odczuwam to, gdy następnego dnia na stacji kolei wąskotorowej w Sochaczewie wsiadam do mającego blisko 70 lat, wykończonego drewnem wagonu typu 1Aw, podpiętego pod spalinową lokomotywę Lxd2-342. Maszyna stęka i rozgrzewa się, wyrzucając w powietrze smugi czarnego lepkiego dymu. Gdy w końcu rusza, dzieje się to za pomocą całego układu przekładni, cięgien, sił hydraulicznych.



Toczymy się ku stacji Wilcze Tułowie, będącej bramą Kampinoskiego Parku Narodowego. To osiemnaście kilometrów, które pokonujemy z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę, przecinając pola i lasy ziemi sochaczewskiej.
Przejażdżka jest symbolicznym odniesieniem do czasów, gdy transport kolejowy był w pełnym rozkwicie – przełomu XIX i XX wieku. Historia samochodów dopiero się rozpędzała, nie mogąc stanowić sensownej alternatywy dla podróży szynowych. Przemysł osiągnął stan mobilny. Częścią rewolucji industrialnej stały się nie tylko fabryki i ogromne zakłady wyposażone w gigantyczne maszyny, ale też nowe środki transportu.
Muzeum Kolei Wąskotorowej w Sochaczewie ma w zasobach 163 jednostki taboru – największą kolekcję tego typu w Europie. Kilka z pociągów, choć nie te najbardziej wiekowe, są nadal na chodzie. W piątki oraz w weekendy wyruszają na trasę, by wozić turystów.
Świat analogowy
Nie mrugają tu żadne ekrany, a algorytmy nie podpowiadają rozwiązań. Gdy na jednej ze stacji korzystam z uprzejmości maszynisty i na chwilę wsiadam do lokomotywy, znajduję się nagle w ciasnym pomieszczeniu pełnym dziwnych dźwigni, kół i pedałów. By wprawić tę maszynę w ruch, potrzeba fizycznej siły. Nie wystarczy przycisnąć kilka przycisków i rozsiąść się w wygodnym fotelu.
Nie mam najmniejszego pojęcia, jak obsługiwać te urządzenia. Jest jednak coś przyjemnego w świadomości, że siła wprawiająca koła pociągu w ruch, bierze się z nacisku dłoni lub stopy. To nie jest strumień bitów, elektronicznych impulsów, lecz proste zasady namacalnego świata. W jakimś sensie człowiek i maszyna stają się tu jednym. Naciskasz dźwignię i uruchamiasz ciąg zdarzeń – ruch zębatek, hydraulicznych tłoczni, obrót sworzni. Jesteś częścią świata, w którym każdy skutek ma swoją przyczynę.

Pobierz darmowy przewodnik Industrialne Mazowsze: 117 opisanych obiektów, rysunki, mapy i archiwalne zdjęcia oraz propozycje 10 wypraw tematycznych.

