Singapur postawił na zieloną rewolucję. Czy znalazł odpowiedź na problemy dzisiejszego świata?
Super drzewa w południe nie rzucają zbyt wiele cienia. Nic dziwnego, bo słońce stoi w zenicie, w końcu Singapur leży tylko jeden stopień na północ od równika, a ich rozczapierzone korony przysłaniają niebo na zawrotnej wysokości 25-50 metrów. Po smukłych, stalowych konarach pnie się pionowy ogród z roślin rosnących naturalnie na drzewach: paproci, storczyków, pnączy.
Ale super drzewa noszą to miano nie tylko ze względu na wielkość. Wyposażono je w technologie odtwarzające funkcje prawdziwych drzew. Potrafią, między innymi, gromadzić deszczówkę. Ich pnie są też „kominami” odpływu wentylacji. A dodatkowo dźwigają ogniwa fotowoltaiczne. I co najważniejsze, są ucieleśnieniem już nie tyle „miasta ogrodu”, ale „miasta w ogrodzie”. Taką wizję w 1998 roku ogłosił rząd Singapuru. Realizuje ją krok po kroku – a raczej sadzonka po sadzonce – do dziś. Dość powiedzieć, że rośnie tu już siedem milionów drzew. A zaraz będzie ich o milion więcej.

Super drzewa to część Ogrodów nad Zatoką (Gardens by the Bay). Tereny rozpościerających się na 105 hektarach. W tym państwie-mieście, gdzie każdy metr kwadratowy jest na wagę złota, to przestrzeń imponująca. (Dla porównania, Łazienki Królewskie w Warszawie mają 76 ha). Ogrody rozciągają się na obu brzegach Zatoki Marina, oddzielonej dyskretną tamą od morza i wielkich kontenerowców kotwiczących na redzie. Choć zupełnie na to nie wygląda, zatoka jest tak naprawdę ogromnym zbiornikiem deszczówki. Zapewnia 10 proc. potrzebnej Singapurowi wody.
Singapur i super przyroda
Za super drzewami wyrastają dwie gigantyczne, przypominające jakieś kosmiczne stwory szklarnie. W wyższej z nich, zwanej „Mglistym lasem”, gąszcz roślin z niezliczonymi gatunkami storczyków porasta skąpaną w wilgoci górę, z której widowiskowo spływa wodospad. Wokół serpentyną biegnie kładka. Przyglądam się z niej roślinności występującej normalnie w tropikalnych górach sięgających od 1000 do 3000 m n.p.m. Druga szklarnia, „Flower Dome”, kryje kwiaty strefy umiarkowanej. Wiekowy gaj oliwny, imponująca kolekcja róż, łąka pelargonii. Dla na to gatunki dobrze znane. Dla Azjatów – egzotyczne i budzące ciekawość.
Pomiędzy koronami super drzew, na wysokości 22 metrów również biegnie kładka, z której zobaczymy Singapur z zielonej perspektywy. W tle majaczy ikoniczny budynek Marina Bay Sands. Trzy 56-piętrowe wieże połączone długim, przypominającym kadłub statku dachem. A za nimi las wieżowców dzielnicy biznesowej. Patrząc na morze zieleni pod stopami, na te futurystyczne szklarnie i symbol Singapuru na trzech stalowo-szklanych nogach muszę mocno wysilić wyobraźnię, by wyobrazić sobie, że jeszcze nie tak dawno temu, było tu… no właśnie, tylko i wyłącznie morze. Wszystko, co mnie otacza powstało na wyrwanym falom, sztucznie usypanym lądzie. Jest dziełem człowieka. Częścią planu majacego zapewnić Singapurowi nie tylko większą powierzchnię, ale też i zielone płuca, tworzące korytarze mające wentylować miasto. Całość kosztowała zawrotną sumę miliarda dolarów. Powstawała latami.

Zieleń zamiast smrodu
Wszystko zaczęło się w 1967 roku. Gdy dwa lata wcześniej Singapur odzyskał niepodległość i oddzielił się od Malezji, przypominał zaśmiecony ściek. Brudne rzeki, zanieczyszczone kanały, otwarte odpływy kanalizacji. A to wszystko podgrzane tropikalnym upałem. Podróż Singapuru od zacofanego kraju postkolonialnego do globalnej, zielonej i finansowej potęgi, była długa. Zaczęła się od wizji przekształcenia go w „miasto ogród” przedstawionej w 1967 roku przez Lee Kuan Yew pierwszego premiera Singapuru, nazywanego jego ojcem założycielem. Ten uciekający od populizmu zwolennik długoterminowego planowania, absolwent prawa w Cambridge, wymyślił sobie czyste, uporządkowane miasto z mnóstwem zieleni. Wierzył, że tylko taka metropolia uprzyjemni życie singapurczyków. A także przyciągnie turystów i inwestorów, zamiast – jak do tej pory – odstraszać ich smrodkiem.
Krytycy zarzucali Lee Kuan Yew rządy silnej ręki i autorytaryzm. Zwolennicy tłumaczyli, że przecież za każdym razem on i jego Partia Akcji Ludowej wygrywali demokratyczne wybory. Niezależnie od oceny, trudno mu odmówić konsekwencji w działaniu. Udało mu się z dobrze funkcjonującego, ale wciąż tylko portu odziedziczonego po brytyjskich kolonizatorach stworzyć z finansową potęgę. I najbardziej po Japonii rozwinięty kraj regionu. Lee Kuan Yew miał czas, by wcielić plany w życie. Rządził Singapurem od 1967 aż do 1990 roku, zachowując większość w parlamencie. Później pełnił funkcję doradcy. Dzięki swojemu podejściu do zieleni często bywał nazywany „Głównym Ogrodnikiem”.


Chwytaj za łopatę
Zieloną rewolucję zaczęto od powołania Wydziału Parków i Drzew. I obsadzenia głównych ulic na wzór ocienionych alei, które Lee widział podczas zagranicznych podróży. Przez trzy lata, od 1967, zasadzono ponad 55 tysięcy drzew. W 1974 r. było już ich 158 tysięcy. A później sięgnięto po rozwiązania systemowe. W 1975 roku uchwalono ustawę o parkach i drzewach. Nakazuje agencjom rządowym oraz prywatnym deweloperom wyznaczanie przestrzeni na zieleń we wszystkich projektach: od osiedli mieszkaniowych po drogi czy parkingi. Stworzono program rozwoju parków i terenów zielonych. Ich powierzchnia wzrosła z 879 ha w 1975 r. do 9707 ha w marcu 2014 r. Proces zazieleniania państwa-miasta zaczął galopować. „Dzień Sadzenia Drzewa” stał się jedną z ważniejszych dat. Co roku, przed rozpoczęciem monsunu, za łopaty chwytają politycy, notable, szefowie wielkich firm, jak i zwykli singapurczycy.
To, jak długą drogę pokonało państwo dobrze zobrazował Minister Środowiska i Zasobów Wodnych Masagos Zulkifli, w przemówieniu otwierającym Global Environment Outlook 6. Mówił: „w latach 60. Singapur był jak każdy inny rozwijający się kraj. Brudny i zanieczyszczony, pozbawiony odpowiednich warunków sanitarnych i zmagający się z wysokim bezrobociem. Wyzwania te były szczególnie dotkliwe, biorąc pod uwagę nasze ograniczenia jako małego państwa wyspiarskiego o ograniczonych zasobach. Nie mieliśmy nawet wystarczającej ilości wody pitnej”.
Zrobimy wam raj
Jednak coś za coś. Zmiany nastały, ale odbyły się ogromnym kosztem społecznym. Państwo-miasto mogło i nadal może sobie pozwolić na radykalne, centralnie sterowane projekty. Oczyszczenie rzeki Singapur, owego śmierdzącego ścieku, trwało dziesięć lat. Wiązało się z przeniesieniem tysięcy singapurczyków z farm, fabryk i straganów. Dziś rzeka jest częścią sieci zbiorników wody pitnej, dzięki którym Singapur rozwiązał kolejny ze swoich niedostatków – brak wody. Jeszcze do niedawna musiał w całości sprowadzać ją z Malezji. Nawet symbol Singapuru (zwanego miastem Lwa) – Merlion, czyli pół lew pół ryba, tryska dziś słodką wodą, wprost do zbiornika u stóp Marina Bay Sands.
To pokazuje, że Singapur zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń i stara się je – na ile może – rekompensować. Jest małym krajem o ograniczonej powierzchni, a ponieważ leży na 63 wyspach, tym bardziej jest wrażliwy na zmiany klimatyczne. Wzrost temperatury, podnoszenie się poziomu morza i zmiany wzorców pogodowych powodują poważne problemy dla jego mieszkańców. I, oczywiście, działających tu biznesów.
Singapur i przyroda, czyli jak się ochłodzić
Singapur bada, jak stawić czoła zmianom klimatycznym. Jego wysiłki koncentrują się na próbach samo-chłodzenia. Z badań wynika, że to państwo-miasto ociepliło się dwukrotnie szybciej niż średnia światowa w ciągu ostatnich sześciu dekad. Wynik ten nie zaskakuje, Singapur rozwijał się przecież w tym czasie jak szalony. Dość powiedzieć, że w 1960 roku jego powierzchnia wynosiła 581.5 km2, a od tego czasu powiększyła się aż o 22 procent. Na sztucznie usypanych, a potem przez lata utwardzanych terenach wybudowano między innymi super nowoczesne (oraz pełne ogrodów) lotnisko.

Władze wydają fortunę na badania naukowe. Próbują walczyć z problemami, które szybko rozwijające miasta same na siebie ściągnęły. To właśnie zbyt gęsta zabudowa i wszechobecny beton zamieniły centra wielu z nich w wyspy ciepła. Pochłaniają go, a później emitują tyle, że zaczyna być niebezpieczne dla mieszkańców. Potrzeba chłodzenia Singapuru jest tym pilniejsza odkąd obliczono, że temperatura w jego centrum jest aż o 6 st. C. wyższa niż na obrzeżach, chociażby na odległej o osiem minut podróży kolejką wyspie Sentosa.
Farba ochładzająca
Na walce z upałem skupiają się liczne tęgie głowy. Grupa badawcza „Cooling Singapore” opracowuje metody, które mogą się przydać i innym miastom. Naukowcy stworzyli modele i trwa eksperyment chłodzenia budynków, które pochłaniają i emitują duszące ciepło. Ostatnio pomalowano dachy wybranych wieżowców jasnymi, odblaskowymi farbami pochłaniającymi mniej ciepła. Ten prosty zabieg obniża temperaturę wokół o 2 stopnie C.
Stawia się też na chłodzenie budynków od zewnątrz i – co za tym idzie – próby stymulowania naturalnego przepływ powietrza. Singapurscy naukowcy opracowują systemy przydomowych (a raczej przyblokowych) ogródków. Testują, co posadzić na dachach, by pomagało dodatkowo izolować budynki przed gorącem słońca.


Ogrody na dachu
W ramach systemowych rozwiązań Singapur mocno wspiera też wplatanie zieleni w strukturę budynków. Zapewnia zachęty finansowe dla twórców ogrodów dachowych i zielonych fasad. Bo liście działają jak naturalne żaluzje. Zacieniają konstrukcję i izolują ściany budynku, zapewniając cień i co za tym idzie redukują ciepło pochłaniane ze słońca. Rośliny uwalniają również wodę w postaci pary, schładzając okolicę. Działają jak „taśmociąg”, przenosząc ciepło z poziomu gruntu wyżej, gdzie nie jest już ono tak niebezpieczne dla człowieka.
Podobną funkcje mają obsadzone drzewami aleje sprawiając, że chodnik i budynki wokół mniej się nagrzewają, a więc mniej też oddają ciepła. I faktycznie, gdy spaceruję po singapurskim Downtown i porównuję widoki z czasów ostatniej wizyty sprzed kilku lat, w oczy rzuca mi się mnogość budynków, z których fasad zwieszają się rośliny. Chociażby zwieńczony ogrodem na dachu inkubator singapurskich marek Design Orchard. Bądź Hotel Pan Pacific Orchard – nowiutki, otwarty w 2024 roku, a już obsypany nagrodami dla „hotelu wśród natury” 23-piętrowy wieżowiec. Jego lobby zorientowane jest wokół szemrzącego „miejskiego wodospadu”. Fasada podzielona jest dającymi cień, zapewniającymi naturalną wentylację zielonymi tarasami, i porośnięta kaskadą roślin.
Wszystko w swoim czasie
A o tym, że w Singapurze wszystko jest przemyślane świadczy poniższy przykład: główne ulice, chociażby tą prowadzącą z lotniska, ocieniają rozłożyste korony „drzew deszczowych”, czyli albicji saman (Samanea saman) sprowadzonych z Ameryki Środkowej. Ich liście przypominają miniaturową wersję akacji i mają tę cechę, że zwijają się pod wieczór i gdy pada deszcz. Główne arterie Singapuru obsadzono nimi dlatego, że nawet stosunkowo młode drzewa wyglądają pokaźnie, mają mocne konary i rozłożyste korony. Jednym słowem postawiono na szybki efekt i dzięki temu gatunkowi drzewa go osiągnięto.

Gdy Singapur się dzięki nim zazielenił, dodano drzewa kwitnące. Plumerie o zachwycających i bosko pachnących różowo-żółto-białych kwiatach, które nic tylko wpiąć we włosy dla ozdoby czy obsypujące się bujnie żółtymi płatkami peltoforum oskrzydlone (Peltophorum pterocarpum) z liśćmi nieco podobnymi do paproci. Aż w końcu przyszedł czas na drzewa owocowe: rambutany, mangostany, potężne mangowce i chlebowce czy strzeliste palmy kokosowe.
Teraz Singapur stawia z kolei na rodzime gatunki. Dobrze to widać po uruchomionej w 2020 roku, z okazji zbliżającej się rocznicy 60-lecia zazieleniania, akcji #OneMillionTrees. Ambitny cel to zasadzenie miliona drzew do 2030 roku. Brzmi jak „mission impossible”. Tymczasem nastąpiło takie pospolite ruszenie, że od startu programu posadzono już 751 109 drzew – zlicza je specjalny licznik – więc wygląda na to, że plan będzie zrealizowany albo przed czasem, albo z nawiązką. Jednak to, co jest – poza liczbą – niezwykle ważne, to fakt, że zaczęto nasadzać gatunki rodzime. Na dobry początek, we wpisanym na listę UNESCO przepięknym Ogrodzie Botanicznym, założonym w 1859 roku przez panujących tu wtedy Brytyjczyków, posadzono symboliczne 60 sadzonek. W tym pięknie obsypujące się różowymi kwiatkami niczym wiśnia drzewo Mempat (cratoxylum formosum).
Oddajcie namorzyny
Dużą część spośród owego miliona drzew będą stanowić namorzyny, które stały się ofiarą modernizacji Singapuru. W ubiegłym wieku miasto-państwo straciło 90 procent naturalnych obszarów występowania tych roślin, co zachwiało równowagą ekosystemu. Namorzyny działają jak naturalne tamy tłumiąc fale powodziowe oraz tsunami, co pozwala zapobiec szkodom powodowanym przez ocieplenie klimatu. To tylko dowód na to, że przez te 60 lat Singapur zrozumiał, iż troska o przyrodę leży też w jego interesie. I teraz, nawet jeżeli pod budowę kolejnych inwestycji muszą być wycięte jakieś drzewa, inwestorzy muszą zasadzić na ich miejsce godnych zastępców.
W akcji #OneMillionTrees stawia się na różnorodność – wśród posadzonych do tej pory drzew jest już 1680 gatunków. Każde z nich można namierzyć na wirtualnej mapie, dowiedzieć się kiedy kwitnie, a nawet zagłosować na okaz miesiąca.
Rozmach z jakim Singapur działa w tej kwestii robi kolosalne wrażenie. Podobnie, jak super drzewa z „Ogrodów nad Zatoką”, które są swoistym pomnikiem na cześć pozostałych siedmiu (a zaraz ośmiu) milionów rosnących tu drzew. Nic, tylko zacytować sir Davida Attenborough, który w serii BBC „Planet Earth 2” opisał Gardens by the Bay jako: „prawdopodobnie najbardziej spektakularny przykład zazieleniania miasta na świecie”.
Jak dolecieć:
Do Singapuru polecimy m.in. linią Singapore Airlines. Przewoźnik słynie z doskonałego serwisu i pięknych strojów stewardess – sarongów zaprojektowanych przez Pierre’a Balmain. W klasie ekonomicznej, przy filmowych premierach albo jak kto woli klasykach, spróbujemy słynnego drinka Singapore Sling. Koktajl wymyślono w 1915 roku w „Long Barze” hotelu Raffles.
Gdzie mieszkać:

Sofitel Singapore Sentosa Resort & Spa – położony w ogromnym, tropikalnym ogrodzie na wyspie Sentosa, w stylu kolonialnych pawilonów jest świetnym miejscem na odpoczynek wśród zieleni. Pokoje są przestronne, restauracja (z widokiem na statki stojące na redzie) świetna, w barze, pod mielącymi powietrze wentylatorami, co wieczór gra muzyka na żywo. W ogrodzie pachną kwiaty i – jak gdyby nigdy nic – przechadzają się pawie. Pokój 2-os. od 960 zł.

Hotel Pan Pacific Orchard – to połączenie najlepszego designu z koncepcją miejskiej dżungli w samym centrum Singapuru. Bryła podzielona jest ogromnymi, porośniętymi roślinnością tarasami, z których widać miasto i gdzie można spędzić relaksujące chwile wśród zieleni. Pokoje, nawet te na najwyższych piętrach (jest ich 23), mają wyjście na niewielki balkon, na którym jak szalone rosną rośliny. Na śniadanie serwowany jest ogromny wybór smakołyków kuchni azjatyckiej. Możesz próbować pikantnej laksy, łagodnej pho czy pierożków dim sum. Wybór jest tak duży, że łatwo zasiedzieć się aż do obiadu. Pokój 2-os. od 1200 zł.

Citadines Connect City Centre Singapore – hotel w odnowionym budynku otworzonym w 1949 roku w miejscu, gdzie działała pierwsza w Singapurze stacja kolejowa (1902-1932). Obiekt ze wszystkimi wygodami (i darmowymi, serwowanymi do godziny 16, lodami) oraz kameralnym basenem na dachu. Położony w dogodnym miejscu, niedaleko parku Citadines. Świetna baza wypadowa do zwiedzania centrum i wędrówek wzdłuż rzeki. Niedaleko są też przystanki autobusowe i metro. Pokój 2-os. od 650 zł.
Gdzie jeść?
Coconut Club – w pięknie odrestaurowanym, kupieckim domu mamy wybór tradycyjnych potraw. Najsłynniejsza to nasi lemak, czyli jaśminowy ryż gotowany na mleku kokosowym, podawany z mięsem kurczaka marynowanym w przyprawach przez 12 godzin. Gdy zamówimy go w zestawie, spróbujemy też pięciu innych mini dań.
Fot.: Jonathan Khoo, Nguyen Thu Hoai, Annie Spratt, Muhammad Faiz Zulkeflee, Paul Pan, Victor, Isaac, Meric Dagli, Jiachen Lin / Unsplash



