holandia rowerem

Holandia rowerem

Początek

W cztery i pół dnia rowerem przez wzgórza Limburgii

Fot. Aleksander Szojer

Lekko zdyszany zatrzymuję się na polanie, z której roztacza się widok na nieodległy Akwizgran i porośnięte gęstym lasem wzniesienia. W popołudniowym letargu sączę wodę z bidonu. Tuż za mną para z dalmatyńczykiem zmierza w kierunku Drielandenpunt – trójstyku granic Holandii, Niemiec oraz Belgii, który zbiega się z najwyższym szczytem Niderlandów Vaalserberg mierzącym całe 322 m n.p.m.

Nietypowe dla tego kraju wzgórza i lasy przyciągają turystów poszukujących wytchnienia od miejskiej spiekoty. Odrębność regionu dostrzega się również w języku – w tutejszej wymowie nie słychać charczącego „hr”, a zdania brzmią jak łagodna wersja niemieckiego. W przeciwieństwie do braci z nizin, Limburczycy są cisi i nie narzucają się obecnością. Przypominają mieszkańców Flandrii, do której zresztą Limburgia przez czas jakiś należała. Podobnie jak tam, w krajobrazie dominują wyniosłe wieże kościołów katolickich. Mimo że to Holandia, na rowerach jeżdżą nieliczni, co przy doskonałej sieci dróg czyni z Limburgii wymarzony kierunek dla amatorów dwóch kółek.

Nietypowy Dla Niderlandow Pagorkowaty Krajobraz Pogranicza1
Nietypowy dla Niderlandów pagórkowaty krajobraz pogranicza / fot. A Szojer

Dzień I: Holandia rowerem. Limburskie knieje

Nie wiem, czego się spodziewać. Hotel wybrany przez mojego pracodawcę mieści się w stodole na skraju wioski o niewiele mówiącej nazwie Landgraaf. Droga ze stacji kolejowej prowadzi przez miejski las o drzewach sięgających nieba. Przez kontrast z niewysoką zabudową wyniosłe dęby przywodzą na myśl krajobraz baśni. Zaskakują w kraju, w którym dominują pola uprawne.

Mój pokój okazuje się stylową, dwupoziomową komnatą z widokiem na wymuskany dziedziniec pełen donic oregano, tymianku, rozmarynu i niekwitnącej jeszcze lawendy.

– Witamy w Limburgii! – mówi pogodnie recepcjonistka. – Czy będziesz potrzebował roweru? Radzę elektryczny, bo u nas jest pagórkowato – dodaje.

Zgrabnym elektrykiem z pojemnymi sakwami trafiam tego wieczoru leśnymi ścieżkami do ogrodu zamku Strijthagen, pełnego intrygujących rzeźb. Znad pośladków wygiętej w łuk granitowej piękności obserwuję zaaferowanych wędkarzy. Chętnie bym do nich dołączył, ale wygłodzony wracam do eleganckiej restauracji rustykalnego pensjonatu na spóźnioną kolację.

Dzień II: Zdobywam góry

Mknę przez rozzłocone rzepakowym kwieciem pola do niemieckiego Akwizgranu, oddalonego o zaledwie kilkanaście kilometrów. O przekroczeniu granicy orientuję się po ścieżce rowerowej, która po stronie niemieckiej traci równość nawierzchni, a niebawem też ciągłość. Filigranowe domki z zielonymi okiennicami i wypielęgnowanymi ogrodami ustępują miejsca rozległym gospodarstwom. Estetyczny zachwyt, towarzyszący mi podczas pedałowania przez limburskie wsie, zmienia się w poczucie swojskości.

W tym nastroju docieram przedmieściami do średniowiecznej katedry, która przetrwała na przekór kolejnym pożarom miasta i wojennym zawieruchom. Jej charakterystyczna ośmioboczna kopuła przez wieki była świadkiem koronacji niemieckich królów pretendujących do roli rzymskich cesarzy. Wnętrze imponuje mozaikami naśladującymi bizantyjskie pierwowzory. Na pożegnanie częstuję się w jednej z licznych w mieście piekarni piernikami. Oblane mleczną czekoladą, intensywnie słodkie, z chrupiącymi kawałkami karmelu, dodają chęci do dalszej podróży w stronę styku państw.

„Oby więcej granic, takich jak ta”, myślę. O wjeździe na teren Holandii, a może Belgii, bo brak tu jakichkolwiek oznaczeń, orientuję się dopiero po ozdobnym słupie stojącym w miejscu, w którym łączą się granic Niemiec, Niderlandów i Belgii. Niczym niewyróżniające się miejsce na wzgórzu symbolizuje epokę powojennej zgody.

https://buycoffee.to/travelmagazine

Serpentynami leśnej drogi zjeżdżam do wieży widokowej. Patronuje jej królowa Wilhelmina, która zasłynęła podczas II wojny światowej nawołując do walki z Hitlerem, wbrew polityce ówczesnego rządu Holandii. Zapewne ucieszyłby ją sielankowy widok z tarasu na pagórki sąsiadujących pokojowo trzech krajów. Kolację w restauracji z panoramą na ten krajobraz zostawiam na inną okazję. Podczas wieczornego powrotu zatrzymuję się jedynie w urokliwym Vaals, które dało nazwę najwyższej górze kraju.

Chroniace Niegdys Mury Dzis Zachecaja Do Odwiedzenia Sredniowiecznego Sittard1
Holandia rowerem. Historyczne mury, niegdyś broniące dostępu, dziś zachęcają do odwiedzenia średniowiecznego Sittard / fot. A. Szojer

Dzień III: Historia i dobre piwo

Internetowy przewodnik zachęca do odwiedzenia niewielkiego, oddalonego o dwadzieścia pięć kilometrów Sittard. W skwarny majowy poranek odkrywam, że droga prowadzi obok kąpieliska. Wyprowadzony na manowce przez GPS, z trudem odnajduję właściwą ścieżkę na rozległych wydmach otaczających staw. Niemal utraciwszy nadzieję, w końcu wpadam zdyszany na błękitne oczko wodne pełne chłodzącej się w nim młodzieży. Dołączam do nich. Pływając, kieruję myśli w stronę holenderskich architektów, którzy po raz kolejny udowadniają swój kunszt w odnajdywaniu symbiozy z naturalnym otoczeniem. Choć wokół niewielkiego stawu powstało wiele domków letniskowych, nie rażą i nie rujnują poczucia sielskości tego miejsca. Podobna refleksja towarzyszy mi w większości holenderskich miast i wiosek. Niemal wszędzie domostwa wpasowują się w otoczenie, w czym pomagają starannie przemyślane roślinne nasadzenia.

holandia rowerem
Holenderska zabudowa (zazwyczaj) istnieje w symbiozie z naturą / fot. A. Szojer

W trakcie jazdy przez kolejne wioski o filigranowej urodzie, największą radość daje mi towarzystwo wiekowych drzew, którymi obsadzone zostały niemal wszystkie lokalne drogi. Cień lip, grabów i strzelistych dębów przynosi ulgę w nadzwyczaj upalne popołudnie. Nikt nie myśli tu o wycinaniu przydrożnych drzew, a chore i obumarłe zastępuje się młodymi. Zachwycają, przynosząc jednocześnie ochronę przed słońcem i deszczem dla rowerzystów i kierowców.

Drogą przekraczającą niezauważalnie niemiecką granicę docieram do celu podróży. Park położony na murach obronnych wiekowego Sittard cieszy oko. Typowy raczej dla Flandrii niż Niderlandów rynek, z mocno przyciętymi platanami, tętni gwarem. Udziela mi się beztroska atmosfera miasteczka.

Dwie godziny później gaszę pragnienie schłodzonym piwem IPA z klasztoru Rolduc. Umiejętnie zagospodarowane XI-wieczne opactwo, gości dziś podróżnych i poi ich wyśmienitymi trunkami.

Dzień IV: Maastricht – najstarsze miasto Holandii

Następnego dnia postanawiam odwiedzić najstarsze miasto kraju, pełniące rolę stolicy Limburgii. Po drodze mijam domy, z których każdy mógłby się znaleźć na okładce architektonicznych czasopism. Przez okna bez firan podglądam wnętrza niczym z szesnastowiecznych scenek rodzajowych Pietera de Hoocha. Wypieszczone ogródki ze starannie dobranymi drzewami, tworzą tło dla rowerowej przejażdżki. Choć ta część kraju nie obfituje w rzeki czy kanały, co jakiś czas trafiam na stawy, w których czaple wyczekują na ryby.

holandia rowerem
Valkenburg – mimo urbanizacji i przeludnienia przyroda w Holandii jest zawsze na wyciągnięci ręki / fot. A. Szojer

W lekko podniosłym nastroju docieram do Valkenburga. Średniowieczna mieścina kusi przyjezdnych kamienną zabudową, w której cieniu usadowiły się niezliczone ogródki restauracji i kawiarni wypełnione w niedzielne popołudnie po ostatnie krzesło. Zostawiam rower nad brzegiem rzeki i w turystycznym gwarze wspinam się do dominującego nad miastem zamku. Ten jedyny w kraju kasztel nie przetrwał kolejnych wojen i dziś pozostały po nim malownicze ruiny. Rozciąga się z nich widok na spokojne rozlewisko rzeki Geul. W drodze powrotnej cudem znajduję miejsce we włoskiej tratorii. Delektując się pastą z krewetkami, obserwuję mieszkańców tego kraju w modnej galanterii.

Dostrzegłszy na mapie ścieżki prowadzące wzdłuż rzeki, nie waham się ani sekundy.

Rzeczka Geul meandrując tworzy rozlewiska, w których ostoję znajduje wodne ptactwo. Za jednym z zakrętów otwiera się przede mną park pełen rzeźb. Pałac de Gerlach, jak wiele historycznych miejsc kraju, przyciąga wystawą sztuki na otwartym powietrzu. Robię sobie zdjęcie z utrwalonym w kamieniu pocałunku Honeckera z Breżniewem i mknę do Maastricht.

Landgraaf I Okoliczne Wioski Szczyca Sie Palacami Z Otwartymi Dla Publicznosci Urokliwymi Parkami Sztuki1
Landgraaf i okoliczne wioski szczycą się pałacami z otwartymi dla publiczności parkami sztuki / fot. A. Szojer

Z dala zabudowa miasta z grafitowej cegły robi dość ponure wrażenie. Zmienia się ono po przekroczeniu granic Maastricht. Pierwszy napotkany plac tętni życiem i przypomina atmosferą nadsekwańskie bulwary Paryża. W kawiarnianych ogródkach młodzi ludzie sączą piwo, delektują się pogodnym niedzielnym popołudniem. Uniwersyteckie Maastricht tchnie młodością i dobrobytem, a jego imponujący rynek przypomina raczej miasta flamandzkie niż niderlandzkie. Choć na co dzień spotykam wielu Holendrów narzekających na rosnące koszty życia, Niderlandy i sąsiadująca Flandria sprawiają wrażenie dobrobytu. Młodzi ludzie emanują beztroską.

Spóźniłem się na zwiedzanie sławnych bazyliki i katedry miasta. Musi mi więc wystarczyć przejażdżka po parku wokół dawnych murów obronnych. A na posiłek mój ulubiony zestaw rowerzysty: bagietka z dojrzałym serem gouda, które zagryzam pomidorami koktajlowymi. I do tego, na deser, tabliczka doskonałej belgijskiej czekolady.

Wracając w cieniu rozłożystych lip, moją uwagę przyciąga dudnienie bębnów. Zbaczam z trasy w kierunku zgromadzenia na kościelnym placu. Panowie ubrani z historyczne stroje łupią w tamburyny. Odświętna procesja maszeruje wokół murów gotyckiego kościoła w kierunku sceny, na której dystyngowany prezenter wygłasza przemówienie, jak się dowiaduję, z okazji Dnia Wyzwolenia. Obchody ważnego dla Holendrów święta przerywają mi powrót jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem prezentują się okazale i potwierdzają umiłowanie poddanych holenderskiego króla do świętowania z pompą.

Dzień V: piątkowy targ w Den Bosch

Już pociągiem, w drodze do lotniska Schiphol zatrzymuję się w ‘S-Hertogenbosch, zwanym popularnie den Bosch. To od tego miasta wziął się przydomek niderlandzkiego malarza, Hieronima Boscha, który wr rzeczywistości nazywał się Hieronymus (Jeroen) Anthoniszoon van Aken. Urodził się właśnie tutaj – na terenie Brabancji. Bosch, znany z niezwykłych malarskich wizji, po wiekach doczekał się pomnika na miejskim rynku, który dziś obsiadają gołębie.

holandia rowerem
Jak większość miast kraju, Den Bosch tonie w zieleni. To w tej miejscowości urodził się słynny dziś malarz Hieronim Bosch / fot. A. Szojer

W piątkowy poranek trafiam na targ, wydarzenie, którego, jeżeli tylko mogę, staram się w podróży nie pomijać. W cieniu zabytkowych kamienic staję na końcu kolejki oczekujących do samochodu z rybami. Jak niemal wszyscy, zamawiam „kibbelinga”. Chrupiące kawałki dorsza pokrojone w niewielkie porcje, w panierce, prosto ze skwierczącego oleju, z sosem tysiąca i jednej wysp stałyby się z pewnością przebojem nadbałtyckich smażalni. Z ciekawości raczej niż z głodu zjadam jeszcze świeżego matiasa z cebulką. Ten pochodzący z Niderlandów specjał z surowego śledzia smakuje jak dobrze przyprawiony tatar.

Teraz czas na kram z serami. Próbuję skrojonego w kostkę rubinowego sera gouda o karmelowym smaku, goudę z kminkiem oraz goździkami, a także dwa rodzaje sera koziego. Z każdego zabieram do domu po dorodnym kawałku, gdyż z jakiegoś względu najlepsze holenderskie sery nie opuszczają granic tego kraju i eksporterzy muszą zazwyczaj zadowolić się marnym erzacem. Chłonąc festiwalową atmosferę piątkowego popołudnia, wracam wśród rozweselonego tłumu na stację kolejową. Z okna pociągu spoglądam na zielone pola tego kraju rowerzystów i planuję kolejną wizytę.


Informacje praktyczne:

Jak dotrzeć:

Linie budżetowe latają do leżącego blisko Limburgii Eindhoven. Regularne loty łączą większe polskie miasta z lotniskiem Schiphol, z którego dojedziemy pociągiem do dowolnego punktu kraju. Podróżując z rowerami, najprościej będzie dotrzeć samochodem. Unikamy podróży rowerem do Amsterdamu ze względu na ruch, trudności z parkowaniem oraz zwiększone ryzyko kradzieży. Sensowniej zostawić rower gdzie indziej i dotrzeć tu pociągiem.

Transport lokalny:

Holenderskimi kolejami dotrzemy niemal do każdego miejsca w kraju. Przewóz rowerów możliwy jest po uiszczeniu opłaty dziennej (ok. 8 euro) w dedykowanych wagonach w godzinach: 9-16 oraz 18.30-6.30 (całą podróż należy odbyć w ramach tych godzin).

Język:

Wszędzie porozumiemy się po angielsku.

Kiedy jechać:

Przy klimacie zbliżonym do północy Polski, najlepszymi miesiącami do wypraw rowerowych będą maj, czerwiec, wrzesień oraz październik.

Ceny:

O ile żywność w sklepach i w restauracjach jest droższa o około 30-50% niż w Polsce, to ceny noclegów potrafią zrujnować budżet. Chcąc zaoszczędzić, rezerwujemy z wyprzedzeniem i szukamy kwater prywatnych. W lipcu i sierpniu bez uprzedniej rezerwacji możemy nie znaleźć noclegu w ogóle (szczególnie w Amsterdamie).

Wypożyczenie roweru:

W Holandii rower posiada każdy, stąd mała popularność miejskich systemów wypożyczania. Rower dostaniemy w wypożyczalniach prowadzonych z myślą o turystach, a także w niektórych hotelach. Koszt wypożyczenia roweru klasycznego waha się między 10 a 20 euro na dzień. Za rower elektryczny zapłacimy 20-40 euro.

Etykieta rowerowa:

Przy najgęstszej sieci ścieżek rowerowych świata, rowerzyści jeżdżą głównie nimi. Samochody nie udzielają rowerzystom pierwszeństwa na przejazdach. Parkowanie poza dedykowanymi dla rowerów miejscami czy parkingami najpewniej zakończy się odholowaniem roweru.

Informacje dla rowerzystów:

Porady praktyczne, trasy i mapy.

Aleksander Szojer

Aleksander Szojer

terapeuta i trener, którego pasją jest odkrywanie miejsc, potraw oraz ludzi, którzy je przyrządzają. Większość swojego czasu spędza w podróżach służbowych tym bardziej doceniając powroty do domu i bliskich. Ślązak i globtroter, co obrazują jego książki "Moja babcia gotowała dla Gierka" oraz "Japoński rok od kuchni" (stworzona wraz z Anną Jassem i sześcioma japońskimi kucharzami).

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe