Na indyjskiej wyspie Morza Andamańskiego po raz pierwszy zrozumiałam, że „zmiana klimatyczna” to nie tylko prognozy ciepła na 2100 rok. Zrozumiałam, że zabiera mi to, co kocham
Fot. Hiroko Yoshii/Unsplash
Kiedy pierwszy raz zeszłam pod wodę, byłam przekonana, że za chwilę umrę. Najpierw ciśnienie rozerwie mi błonę bębenkową, potem brzuch i jelita, a na koniec wybuchną płuca. Do nurkowania namawiał mnie kuzyn, który na stałe mieszkał w Azji. To on przekonał mnie, żebym na tajskiej wyspie spróbowała discover scuba diving. Dwa krótkie nurkowania z instruktorem za rękę. Żadnych certyfikacji, sama frajda.
Był rok 2011, a ja płynęłam dziewięć metrów pod powierzchnią morza i patrzyłam w ciemność. Woda była ciepła, ciemnozielona – jak zupa szczawiowa. Nawet żółte drobiny, które się w niej unosiły, przypominały żółtko. Bałam się. Ale jeszcze bardziej bałam się przerwać nurkowanie i wyjść na wariatkę. Więc nie podpłynęłam do instruktora i nie pokazałam mu znaku na panikę. I tak nie pamiętałam, jak ten znak wygląda.
Nagle instruktor odwrócił się w moją stronę. Podskoczyłam. Wypuściłam powietrze i natychmiast z powrotem go nabrałam, bo choć nie pamiętałam, jak komunikować się pod wodą, to bardzo dobrze zapamiętałam informację o pęcherzykach azotu, które zamieniają krew w pianę. Wyniosło mnie do góry i obróciło. Do maski dostała się szczawiowa zupa. Nie wiedziałam, gdzie instruktor, a gdzie powierzchnia. Machałam rękami na oślep. Coś mnie szarpnęło i pociągnęło w dół. Znalazłam się oko w oko z instruktorem. Dawał mi jakieś znaki, chyba pytał, czy OK. Musiałam kiwnąć głową, bo uspokojony wziął mnie za rękę i pociągnął głębiej. Chciałam krzyczeć: kończymy, kończymy! Zaraz zaleje mi nos, zaraz rozsadzi mi uszy, zaraz wybuchną mi płuca, nie chcę umierać!
I wtedy zobaczyłam błazenki.
Było ich kilkanaście – dwa duże, reszta małych. Pływały między ramionami ukwiału. Ukwiał był fioletowy, ale jaśniał zieloną poświatą, jakby ostrzegał: „Radioaktywne! Nie dotykać!”. Pod ukwiałem rozciągał się ogród. Falowały kolorowe paprocie, pierzaste patyki i puszyste kamienie. Pomiędzy nimi kryły się pasiaste ryby z poszarpanymi skrzydłami, ryby w kształcie pudełka i ryby z witką wyrastającą z czoła.
Wisiałam nad rafą koralową i przez zieleń wpatrywałam się w plamy kolorów, kropki, paski, płetwy, skrzydła, kolce i czułki. Dziewięć metrów pod powierzchnią morza znalazłam inną planetę. Kiedy instruktor dał sygnał, że kończymy, zaprotestowałam. Podpłynął do mnie i pokazał na wskaźnik powietrza. Moja butla była prawie pusta.
Wynurzyliśmy się. Nie słyszałam na jedno ucho, piekła mnie noga, którą otarłam się o ukwiał, a i tak nie przestawałam się uśmiechać. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa wyparowały mi z głowy.
Za pierwszym razem pod wodą spędziłam dwadzieścia dwie minuty. Wiedziałam, że chcę więcej.
Jakie jest to niemieckie słowo na miłość od pierwszego wejrzenia?
*
Rok i sześć nurkowań później miałam stopień open water, pierwszy w systemie nurkowych certyfikacji. Pod wodę mogłam schodzić na osiemnaście metrów i znikać w obcym wszechświecie, który mamy na wyciągnięcie ręki. Po każdym nurkowaniu skrupulatnie notowałam, co widziałam. Olbrzymie graniki przyczajone pod skałą i maleńkie neonowe gołoskrzelki. Ławicę tuńczyków i trzy barakudy. Raz widziałam nawet konika morskiego uczepionego liny, po której schodziliśmy w głąb morza. Nadal miałam problemy z wyrównaniem ciśnienia w uszach, nadal oddychałam zbyt gwałtownie i zbyt szybko. Ale już się nie bałam. Po dniu nurkowania czułam się jak na rauszu.
Moje ciało było lekkie, swobodne, uśmiechnięte. Zakochałam się w kolorach i świetle podmorskiego świata.
Dwa lata i piętnaście nurkowań później miałam stopień advanced diver, drugi w systemie nurkowych certyfikacji. Pod wodę mogłam schodzić na trzydzieści metrów, do miejsca, w którym znikają kolory – zostaje tylko odrobina niebieskiego i szarość. Na marginesach notatnika do nurkowania, obok technicznych danych o czasie, głębokości i zużytym powietrzu, zapisywałam nazwy miejsc polecanych przez bardziej doświadczonych nurków. Wiedziałam, że części z nich nigdy nie odwiedzę, ale miałam o czym marzyć. Belize, Okinawa, Tahiti, Cairns. Z zazdrością patrzyłam, jak zapisują „nurkowanie numer 205”. Liczyłam, ile lat zajmie mi dobicie do setki.
*
Kiedy byłam mała, kładłam się z poduszką pod brzuchem na drewnianych, pełnych drzazg deskach z pożyczonym od sąsiadów numerem „National Geographic”. Pewnie dostawali je w paczkach z Ameryki, razem z pomarańczami i pastylkami, które barwiły mleko na niebiesko i zielono. Nie rozumiałam słów, ale słowa nie były mi potrzebne, żeby zajrzeć w światy ukryte za żółtą ramką. Wyobrażałam sobie, jak wyruszam z maczetą przez dżunglę albo psim zaprzęgiem odjeżdżam w białą pustkę. Wodziłam palcem po mapach bez białych plam i uczyłam się nazw: Kaukaz, Samarkanda, Xi’an. A po latach okazało się, że na wyciągnięcie ręki i lot samolotem mam inny wszechświat, w którym, choć nie odkrywam nic nowego, to czuję się jak odkrywczyni.
Uwiódł mnie podmorski spokój. Na górze mógł siec deszcz, mogły przewalać się fale, od których kotłowało się w żołądku – ale wystarczyło zanurzyć się na głębokość trzech metrów, żeby wszystko ucichło. Tam zaczynał się sztorm. Tu panowała cisza.
Nigdy nie wiedziałam, czy wydarzy się to, co zaplanowałam: pływanie z mantami, patrzenie na rybę słońce, podziwianie rekinów wielorybich.
Nawet jeśli specjalnie po to przeleciałam tysiące kilometrów i znalazłam się w miejscu, w którym manty zawsze pływają, mola-mola porusza się bliżej powierzchni, a największe ryby świata akurat zaczynają migrację. Choć w Indonezji mieszkałam prawie rok, do dziś nie widziałam okrągłego jak tarcza słońca trzymetrowego samogłowa.
Ale tym, co mnie od nurkowania uzależniło, była cisza. Cisza, w której słychać własny oddech. Podwodna medytacja. Każda minuta, każda sekunda to nowy początek. Za chwilę mogę zobaczyć krewetkę arlekin z fluorescencyjnymi kręgami na pancerzu ukrytą wśród pierzastych koralowców albo wypatrzyć wychylającego się z norki ustonoga ze skorupą w kolorach pawiego ogona. Ale mogę też dostrzec znak mojego „buddy” – bo zawsze nurkujemy w parach – że ma problemy z butlą. Albo uciekać przed remorą, która pomyliła mnie z dużą rybą i próbuje przyssać się do nogi. I może, może zobaczę cień rekina wielorybiego – którego cętki na grzbiecie są jak nasze linie papilarne i przypominają rozgwieżdżone niebo.
Nurkowanie to życie skondensowane do niecałej godziny. Pod wodą zmysły miałam wyostrzone, ale ciało spokojne. Tak chciałabym żyć, również na powierzchni.
*
Raz, kiedy płynęłam z instruktorem nad koralowcami przypominającymi kamienie, zobaczyłam ośmiornicę. Siedziała – czerwona i nieporuszona – uważnie się nam przyglądając. Instruktor wyciągnął rękę w jej stronę. Rozwinęła macki i dotknęła jego palca, a potem owinęła się wokół nadgarstka, jakby chciała posmakować, kim jesteśmy. Skóra na jej głowie zrobiła się biała, później przeczytałam gdzieś, że to przejaw dobrego humoru.
Spojrzałam w jej bursztynowe oko. Widziałam ją wyraźnie. A ona widziała mnie.
Puściła rękę instruktora i odpłynęła na sąsiedni kamień. Obejrzała się na nas, jakby zapraszała na spacer. Płynęliśmy za nią, poznając jej dom, póki starczyło nam powietrza.
Czasem wraca do mnie widok jej oka.
Abraham Maslow, oprócz piramidy potrzeb, pisał o uczuciu grozo-zachwytu – „awe”– które pomaga nam przekroczyć siebie. „Awe” zazwyczaj czujemy w zetknięciu z naturą: kiedy patrzymy na ośnieżone szczyty, przewalające się z łoskotem morskie bałwany i powoli opadający płatek wiśni. Albo kiedy na swojej drodze spotkamy dzikie zwierzę, które spojrzy nam w oczy (w świecie nad powierzchnią groza i zachwyt zdjęły mnie, kiedy na leśnej ścieżce zobaczyłam rysicę pilnującą rozbrykanych rysiątek).
Psycholog emocji z Berkeley Dacher Keltner, który bada grozo-zachwyt od 2003 roku, do natury dodaje: muzykę, duchowe przeżycie, moralne piękno i zbiorowe uniesienie – chociażby na stadionie, kiedy nasi strzelą gola.
To transformujące doświadczenie pomaga nam poczuć się częścią większej całości.
W książce Awe. The New Science of Everyday Wonder and How It Can Transform Your Life Keltner zgromadził opisy eksperymentów w naturze i w laboratorium. W jednym z badań przeprowadzonych w parku Yosemite naukowcy podchodzili do turystów, którzy po raz pierwszy patrzyli na słynną dolinę. Z punktu obserwacyjnego widać potężne granitowe skały, zielony dywan sosen i mgiełkę wody nad odległym wodospadem. Na prośbę badaczy turyści rysowali swoje sylwetki. Wszyscy szkicowali maleńkie figurki gdzieś u dołu kartki. Kiedy o to samo poproszono ludzi kręcących się po zabytkowym wybrzeżu w San Francisco, ich sylwetki zajmowały większość obrazka.
Gdy czujemy „awe”, zmniejsza się aktywacja ośrodków w mózgu odpowiedzialnych za postrzeganie siebie – „ja” milknie. Keltner pokazał, że uczucie wzruszenia, spokoju i obcowania z czymś większym od nas samych pozwala – nawet jeszcze kilka tygodni i miesięcy po tym doświadczeniu – otworzyć się na innych, wyzbyć lęku i karmić ciekawością świata.
Grozo-zachwyt pozwala nam być lepszą wersją siebie.
*
Cztery lata i trzydzieści dwa nurkowania później kupiłam sobie bondowski nóż. Rozróżniałam już lucjana czerwonego od czerwonego granika, miałam za sobą pływanie z rekinami rafowymi i zejście na czterdzieści metrów. To akurat nie było przyjemnym doświadczeniem – trochę jak wchodzenie w głąb siebie. Z każdym metrem jest coraz mniej kolorów, a coraz więcej niepewności.
Największą frajdę sprawiało mi wyszukiwanie miniaturowych gołoskrzelków upstrzonych psychodelicznymi wzorami: prawdziwe flower power natury. Nieźle szło mi znajdywanie skorpen – ryb, których ciała przypominają poskręcane koralowce. Niełatwo było wypatrzyć je wśród rafy porastającej burty zatopionych statków. To wciągało jak gra w ukryty obiekt.
Plastik wcale nie był ukryty. Przed nosem falowały jednorazówki, w piasku wzrok przyciągały zgniecione butelki i odcinające się kolorem przebite bojki.
Obudził się we mnie instynkt troski. Przynajmniej tyle mogłam zrobić: przeciąć splątaną sieć, zabrać plastikową zakrętkę na powierzchnię.
Sześć lat i czterdzieści dziewięć nurkowań później na indyjskiej wyspie Morza Andamańskiego skończyłam kurs rescue diver, trzeci w nurkowej certyfikacji. Nie bolały mnie już uszy. Panowałam nad wypornością i oddechem. Pod wodą mogłam spędzić ponad godzinę. Przedłużyłam pobyt na wyspie, żeby zrobić jeszcze trzydniowy kurs z biologii morskiej. Chetana, absolwentka Uniwersytetu w Cochin, uczyła mnie, jak prowadzić podwodne obserwacje, zaznaczając dane na tabliczce wodoodpornym ołówkiem. Objaśniała podmorskie więzi: symbiozę ryby babki z niewidzącą krewetką pistoletową (jedna stoi na czatach, druga buduje dom i szuka jedzenia), kraby dekorujące się kawałkami gąbki dla kamuflażu, garbiki czyszczące poletka wodorostów z chwastów (któryś był na tyle odważny, żeby uszczypnąć mnie w nogę, kiedy podpłynęłam za blisko jego ogródka). Pokazywała mi zdolne zmieniać płeć żółto-niebieskie mureny wstążkowe i ryby papuzie, które na noc otaczały głowę kokonem ze śliny – nie do końca wiadomo, dlaczego: może żeby ochronić się przed pasożytami, a może żeby ukryć swój zapach.
Przede wszystkim jednak Chetana wytłumaczyła mi, czym jest blaknięcie.
Greckie imię koralowców – „anthozoa” – znaczy kwiato-zwierz. Koral kojarzy się z ozdobną czerwienią koralików przy krakowskim stroju, ale na sznurach korali wiszą nie kamienie, lecz szkielety zwierząt. Koralowce to kolonie bezbarwnych polipów, które budują wapienny szkielet – polip na polipie, piętro na piętrze, pokolenie na pokoleniu. Najstarsze z nich żyją głęboko w wodach Oceanu Spokojnego. Gatunek znaleziony niedaleko Hawajów został oceniony na cztery tysiące dwieście lat. Rafy są jeszcze starsze. Wielka Rafa Koralowa ma sześćset tysięcy lat. Ta z Morza Czerwonego ma około pięciu tysięcy lat. Jeśli koralowce mają pamięć, pamiętają czasy faraonów.
Polipy wchodzą w symbiozę z glonami o pięknej nazwie zooksantelle. I to właśnie glony nadają rafie kolor. Polipy łapią parzydełkami plankton, ale to zooksantelle dostarczają im prawie dziewięćdziesięciu procent niezbędnych do życia składników. Karmią je cukrem i dają im tlen. W zamian zyskują dostęp do dwutlenku węgla.
Kiedy woda się ogrzewa, nawet o pół stopnia, tłumaczyła Chetana, naukowcy mówią o stresie oksydacyjnym: pod jego wpływem zmienia się metabolizm zooksantelli. Zamiast zbawiennych cukrów zaczynają produkować substancje szkodliwe dla polipa. Zwierzę wyrzuca jednokomórkowe glony poza obręb ciała. Im dłużej jest gorąco, tym więcej zooksantelli trafia do wody.
Polipy blakną, pod ich przezroczystym ciałem coraz wyraźniej widać biały szkielet.
To jeszcze nie jest wyrok śmierci. Jeśli zerwie się wiatr, jeśli nadejdą chmury, jeśli odwrócą się fronty, jeśli, jeśli, jeśli… jeśli stanie się cokolwiek, co obniży temperaturę wody – zwierzę na nowo połączy się z glonem i będzie żyło, prawie jak gdyby nigdy nic. Może bardziej osłabione, może bardziej chorowite. Ale żywe.
Ale jeśli woda się nie ochłodzi, to polipy umrą z głodu. Bez zooksantelli są skazane na śmierć.
Kiedy koralowiec umiera, w wodzie czuć zapach zgniłego mięsa.
Zrozumiałam, że już to widziałam. Ocean pełen jest cmentarzysk. Oglądałam je w miejscach, które jeszcze w 2012 roku zapisywałam jako must-see. Połamane białe szkielety oblepione gąbkami i porośnięte brązowymi nitkami alg. Razem z koralowcami znikają błazenki, skorpeny, garniki, skrzydlice, papugoryby, rozdymki, jeżowce, ogórki morskie, najeżki, mątwy, kałamarnice, małże, motyle morskie, koziorogi, a nawet jednorożce. Nad resztkami rafy pływają ławice niewielkich srebrnoszarych alep lub karanksów, ale częściej widać tam pustkę.
Jedni nazywają to blaknięciem, inni bieleniem. Ale to po prostu jest śmierć.
*
Już dokonano wyceny – na rafie koralowej zawisła metka: dwanaście bilionów dolarów. Tyle są warte.
Nic mi to nie mówi. Innym chyba też nie, bo pomimo że naukowcy podnoszą stawkę znikania koralowców (utrata źródła dochodu dla prawie miliarda ludzi, utrata ochrony przed sztormami, utrata substytutu do przeszczepów kości, utrata surowca do produkcji lekarstw na raka i parkinsona – nad którymi ciągle trwają badania), to na razie nie zrobiono nic, żeby bielenie powstrzymać.
Blaknięcie koralowców pierwszy raz zaobserwowano w 1911 roku na Florydzie. Od tego czasu odnotowano ich kilkadziesiąt w różnych miejscach świata – większość po 1980 roku. I cztery o zasięgu globalnym. To, które trwało od 2014 do 2017 roku, dotknęło siedemdziesięciu procent raf na świecie. Wielka Rafa Koralowa wyblakła w połowie.
Musiałam to sobie powtórzyć. Od 2017 roku połowa Wielkiej Rafy Koralowej – cudu świata, największej żyjącej struktury na Ziemi – jest martwa.
A potem w raporcie o kryzysie klimatycznym przeczytałam, że do 2050 roku mogą umrzeć wszystkie rafy. Szkodzi im przegrzana ziemia, coraz kwaśniejszy ocean, coraz liczniejsze sztormy, coraz częstsze tajfuny i statki, które ciągnąc po dnie morza kilometrowe sieci, niszczą wszystko, co na ich drodze.
Za trzydzieści lat będę żyć w świecie bez raf koralowych.
*
Obok nas istnieje obcy wszechświat, podwodny kosmos kipiący odmienną inteligencją. Niszczymy go, zanim dobrze go poznamy. To pod wodą wciąż kryją się białe plamy. Mamy więcej map Księżyca i Marsa niż dna oceanu.
Co to znaczy, że nie będzie raf koralowych? Jak coś może tak po prostu zniknąć?
W 2017 roku na indyjskiej wyspie Morza Andamańskiego po raz pierwszy zrozumiałam, że „zmiana klimatyczna” to nie tylko wychudła sylwetka misia polarnego i prognozy ciepła na 2100 rok. Wystarczył krótki wykład, niecała godzina, i zmiana klimatyczna dotknęła mnie bezpośrednio.
Zrozumiałam, że zabiera mi to, co kocham.
Tropiki, strumienie i rafę koralową.
Motyle i hipopotamy.
Zimę, kałuże pokryte lodem, narty, które całkiem lubię, i sanki, które uwielbiam.
Lodowce, które krzyczą, gdy się cielą.
(I są dobrym symbolem i w filmach, i w teoriach o ludzkiej psychice).
Smak wanilii. I oliwy.
Codzienną poranną kawę. Trzeba będzie przerzucić się na cykorię. Jeśli będzie cykoria.
Bo na przykład pszenica będzie miała problem.
Tak jak kukurydza.
Nie jestem pewna, co stanie się z jeżami. Ale wiem, że mają zniknąć brzozy. Przynajmniej z naszej szerokości geograficznej.
A także sosny, świerki i modrzewie; zapach świąt i zapach lasu.
Lydia Pyne w książce Endlings. Fables for the Anthropocene pisała, że codziennie wymiera sto pięćdziesiąt gatunków zwierząt, roślin i grzybów. Dodała, że nie jest pewna tej liczby, ale że ja mogę być pewna, że kiedy skończę czytać jej książkę, na świecie będzie o co najmniej jeden gatunek mniej.

