Baltyk 2750 1

Nad Bałtykiem – morze wody, piasku i plastiku

Początek

Podczas podróży rowerem wzdłuż Bałtyku obserwuję, jak zjawiskowa przyroda sąsiaduje z chaotyczną estetyką polskich kurortów

Fot. Julia Zabrodzka

Jak tu jest pięknie! – westchnęła Marysia, osiemdziesięciokilkuletnia babcia mojego męża (i moja trochę też), kiedy ostatni raz była w Łebie. Rozejrzałam się wtedy i zobaczyłam sklepy z plastikowymi pamiątkami, automat do gry w cymbergaja, obtłuczony samochodzik dla dzieci rodem z wesołego miasteczka, kilka restauracji z krzykliwymi napisami. Wiedziałam jednak, że Marysia patrzyła na inną Łebę – tę, do której przyjeżdżała przez kilkadziesiąt lat. W której kutry rybackie cumujące wzdłuż kanału ocieniały potężne topole, w której nie było tysiąca sklepów z towarami z Chin, a na wczasy przyjeżdżało się do ośrodka FWP. Zarażona jej nostalgią, do dziś mam do Łeby sentyment. Sama jednak nie spędzałam w dzieciństwie, ani młodości wakacji nad morzem. Przyglądam się więc polskiemu wybrzeżu trzeźwym okiem, niezamglonym wspomnieniami.

Patrzę i – choć mam słabość do kiczu – nie mogę się nadziwić. Co sprawia, że polskie kurorty wyglądają, jak wyglądają?

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wszechobecny plastik. Stragany z materacami, łopatkami, japonkami i nieśmiertelnymi maskotkami w kształcie gęsi to nie tylko specyfika Łeby, ale niemal każdego miasteczka nad Bałtykiem. Wszędzie przy plażach i w portach piętrzą się automaty wypluwające za złotówkę lub pięć złotych piłeczki kauczukowe, gumowe łapki, gluty, łańcuszki, pierścionki z perłowym oczkiem i mikrozabawkami. Sama z trudem powstrzymuję się, żeby nie kupić jednej z tych niepotrzebnych rzeczy. Wyobrażam sobie, że dla dzieci pokusa musi być nie do odparcia, a dla rodziców to nieustanny ból głowy.

Są też oczywiście tradycyjne sklepy z „ładnymi rzeczami”, namioty z tanią książką i ubraniami z sieciówek. Gofry, lody (obowiązkowo reklamowane gigantycznym rożkiem z jakiegoś dziwnego tworzywa wystawionym na ulicę), sztuczne palmy. Domy do góry nogami i labirynty w kukurydzy. Wszystko to każe myśleć, że turyści na wakacjach muszą się strasznie nudzić albo są zakupoholikami. Albo że piękne piaszczyste plaży nikomu nie wystarczają. Jakby trzeba było coś do nich dodać, aby wreszcie stały się atrakcyjne. A są przecież naprawdę wyjątkowe: szerokie, z delikatnym złocistym piaskiem i czasem całkowicie puste – nawet w sezonie. W słoneczny bezwietrzny dzień woda mieni się kolorami błękitu i turkusu, a kiedy morze jest rozhuśtane na fale można patrzyć bez końca.

Polskie wybrzeże to też cudowne leśne drogi, które czasem zostawiają na stopach czarny pył. Wzdłuż nich, pod smukłymi sosnami, ciągną się niekończące się jagodziska z niezbieranymi przez nikogo owocami.

Rwę je całymi garściami jak w transie. Nie mogę przestać, dopóki nie wypełnię sporej miski. I zastanawiam się, dlaczego nikt nie chce mi towarzyszyć. Wybrzeże to także latarnie morskie, znakomite, choć horrendalnie drogie smażalnie ryb, krzykliwe mewy walczące o kawałek chleba, kolorowe kutry wyciągnięte na piasek i porty rybackie, które zdają się przynależeć do innej epoki.

Rowerowe podróże wzdłuż Bałtyku są nieustannym meandrowaniem pomiędzy różnymi estetykami. Aż dziw bierze, że mogą one ze sobą współistnieć. I chyba wszystkie mają swoich wielbicieli. Ale może to dobrze – może dzięki temu nad polskim morzem każdy znajdzie coś dla siebie? Tylko przyrody szkoda nieustannie zarzucanej tonami jednorazowego plastiku.

Julia Zabrodzka

Julia Zabrodzka

Fotografka, która czasem pisze o miejscach i ludziach. Publikowała m.in. w "Polityce", "Piśmie", "Kukbuku", "Wysokich Obcasach" i "The Guardian". Finalistka Grand Press Photo, nagrody im. Krzysztofa Millera "Odwaga patrzenia" i "Leica Street Photo". Najbardziej lubi pracować w Polsce i krajach hiszpańskojęzycznych.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe