Szwajcarskie Muzeum Transportu w Lucernie snuje opowieść o potrzebie, która od tysiącleci napędza nasz świat
„Muzeum” to nie jest idealne określenie – mówi Marcel Gstädtner. – Nasza placówka nie tyle niesie wiedzę, co przede wszystkim zapewnia unikalne doświadczenie.
Marcel jest pogodnym mężczyzną w drucianych okularach i oprowadza mnie po Szwajcarskim Muzeum Transportu, w którym pełni rolę menedżera. Po terenie zajmującym łącznie ok. 20 km kw., na którym postawiono kilka tworzących prostokąt budynków, porusza się z zadziwiającą pewnością.
Zbudowana w 1956 roku placówka jest jak miasto samo w sobie. Są tu „dzielnice”, bary, kawiarnie, kino, a nawet planetarium. Oraz tysiące przedmiotów, które opowiadają o przynależnej naszemu gatunkowi potrzebie przemieszczania się, eksplorowania nowych terenów. O nieustającym pragnieniu zaglądania za kolejny zakręt. To przecież wiedzeni właśnie tym instynktem, tą ciekawością, stworzyliśmy drogi, zbudowaliśmy silniki, położyliśmy szyny. A w końcu wzbiliśmy się w powietrze, najpierw w chmury, a później w przestrzeń kosmiczną.

Myślę o tym, stojąc przy gablotach z przedmiotami, które pod koniec lat 60., zawędrowały z misją Apollo na Księżyc. Liofilizowane jedzenie, skafandry (te akurat są radzieckie), przedmioty codziennego użytku. Ale największe wrażenie robi odciśnięty w księżycowym piachu – a później utrwalony i zabrany na Ziemię – ślad kosmicznego buta astronauty. Wyznacza najdalszy punkt przebytej przez nas drogi. Leży na przeciwległym krańcu linii, która zaczyna się z najprostszymi modelami sań, rowerami, pierwszymi autami, które oglądałem w tym muzeum kilkadziesiąt minut wcześniej.
Szwajcarskie Muzeum Transportu – oda do mobilności
To miejsce jest więc wielowątkową odą do mobilności. Każdy, kto lubi wyruszyć w podróż, bliższą lub dalszą, poczuje się tu, jakby trafił do upragnionego miejsca. Jest tu niemal wszystko. Liczba zgromadzonych eksponatów i interaktywnych wystaw jest tak duża, że nie sposób za jednym razem zapoznać się z ich całością. Nie taki zresztą był zamysł twórców placówki.
– Staramy się, żeby większość prezentowanych przedmiotów była oryginalna, a nasza kolekcja nieustannie się rozrasta – mówi Marcel. – Nie wszystko jednak jest tu na stałe. Część eksponatów wypożyczamy na określony czas, więc to, co prezentujemy gościom jest obrazem, który podlega zmianom. Nie ma sensu próbować zobaczyć wszystkiego, bo za jakiś czas to „wszystko” i tak będzie wyglądać inaczej. Zachęcamy, by zarezerwować sobie jeden dzień i po prostu wędrować swobodnie po muzeum, zatrzymując się tam, gdzie coś nas akurat przyciągnie.
Idąc za tą radą, jedni wcielą się w rolę członka załogi Formuły 1 i zmierzą z zadaniem błyskawicznej wymiany kół w bolidzie. Inni wsiądą do auta przechodzącego crush test. A ktoś założy gogle VR i ruszy w wirtualną wspinaczkę po stoku Matterhornu.
Samochód na życzenie
Ja przystaję przed zajmującą całą ścianę metalową konstrukcją, na której umieszczono dziesiątki unikatowych modeli aut. Wystarczy wydać przy pomocy panelu sterującego dyspozycję, by uruchomił się system podnośników i wind. Transportują one wybrany samochód na miejsce tuż przed zwiedzającym. Do pojazdu nie można co prawda wsiąść, ale można przyjrzeć mu się z bliska. Obejrzeć każde wytłoczenie karoserii, błysk lakieru czy tworzące płynną linię, chromowane ramki okien. Czuję się znów jak mały chłopiec. Wtedy, siedząc na dywanie w rodzinnym mieszkaniu, mogłem wyciągać z pudła kolejne modele samochodzików, które nazywaliśmy „żelaźniakami” lub „resorakami”. Tu mam podobną moc sprawczą, tyle że dysponuję nie zabawkami, lecz prawdziwymi autami. Z pojemnego pudła, które w tym wypadku jest ścianą, wybieram co zechcę, kierując się tym, na ile dane auto wyda mi się piękne.


W prawo, czy w lewo?
Dłuższą chwilę spędzam też na zewnątrz budynku, przechodząc z jednej hali do drugiej. Patrzę na ściany pokryte setkami tablic drogowych. Nie ma w nich niby nic niezwykłego. Ot, kierunkowskazy pokazujące drogę do miast, parkingów na autostradach czy odległość do celu (w tym wypadku zazwyczaj szwajcarskich, włoskich lub francuskich miejscowości). Utrzymane w białym, niebieskim i zielonym kolorze blachy są jednak kwintesencją samochodowego podróżowania. Dobrze mi się kojarzą. Jeszcze nie tak dawno, przed epoką nawigacji GPS, były dla kierowcy niemal wszystkim. Napisami wyznaczającymi poszczególne etapy wycieczki. Ulicznym krwiobiegiem, niosącymi pocieszenie punktami, na których zawieszało się na kilka sekund wzrok, mknąc zaraz dalej.

– Tylko jedna z tych tablic nie jest oryginalna – mówi Marcel Gstädtner. – Zrobiliśmy ją na zamówienie.
Próbuję wyłuskać ją spośród tej mnogości, ale muszę w końcu skorzystać z podpowiedzi mojego towarzysza. Okazuje się, że to znak ze strzałkami rozchodzącymi się w przeciwległe strony. Kierują „na prawo” (rechts) i „na lewo” (links).
– Tablica jest żartem, bo kto nie wie, gdzie jest „prawo”, a gdzie „lewo” nigdy nie powinien dostać prawa jazdy – śmieje się Marcel.
Pocieszam się, że nie wyłapałem tego dowcipu tylko dlatego, że nie znam niemieckiego.
Muzeum Transportu. Szwajcarska opowieść o byciu w ruchu

W tym miejscu teraźniejszość i przeszłość nieustannie się przeplatają. Raz spoglądam na rzeczy codzienne i mi znane, kiedy indziej na historyczne artefakty. Podróżą w czasie okazuje się spacer po wnętrzu samolotu pasażerskiego Coronado 990A, produkowanego na początku lat 60. przez amerykańską firmę Convair. Linia SwissAir zamówiła osiem takich maszyn. Łącznie powstało jednak zaledwie 37 egzemplarzy, a firma w końcu została zepchnięta z lotniczego piedestału przez Boeinga. Egzemplarz stojący na dziedzińcu muzeum jest w doskonałym stanie. Z dozą rozrzewnienia patrzę na popielniczki poukrywane w podłokietnikach. Przez pół wieku świat zmienił się w sposób niebywały.
Nie zmieniło się jedno – mobilność nadal nas fascynuje. Wystarczy spojrzeć na liczbę gości odwiedzających placówkę w Lucernie – to najchętniej wybierane muzeum w całej Szwajcarii. Opowieść o potrzebie, która od tysiącleci napędza nasz świat pozostaje dla nas wciąż ważna. I nic nie wskazuje na to, by miało się to skończyć.
Jak to zrobić
Do Szwajcarii możesz dolecieć linią Wizz Air – z Warszawy loty realizowane są do Bazylei, skąd do Lucerny dojedziesz wygodnie w dwie godziny pociągiem. Jeżeli planujesz przemieszczać się pomiędzy szwajcarskimi miastami, zainteresuj się biletem Swiss Travel Pass. Uprawnia on do podróżowania niemal wszystkimi środkami transportu (pociągiem, autobusem, statkiem i niektórymi kolejkami górskimi) oraz do bezpłatnych wejść do większości muzeów. Cena może początkowo odstraszać (w przeliczeniu, zależnie od wersji to kwota od ok. 1100 zł), ale szybka kalkulacja pokazuje, że jest to opcja opłacalna. A dodatkowo zyskuje się prawdziwą wygodę. Do pociągu czy autobusu można wsiadać w dowolnym momencie, nie kłopocząc się już kupowaniem biletów, ani szczegółowym planowaniem trasy.
Hotel The Lubo w Lucernie kusi dobrą lokalizacją, wygodnym systemem elektronicznego meldunku oraz nowocześnie urządzonymi pokojami. Ceny za “dwójkę” od ok. 470 zł.
Materiał powstał we współpracy ze Szwajcarską Organizacją Turystyczną. Partner nie miał wpływu na kształt i zawartość tekstu. Nie recenzował, ani nie zatwierdzał artykułu.


