IMG 3968 1

Z Sopotu do Gdyni. Spacer do przeszłości

Początek

Te buki mają po dwieście-trzysta lat i cierpliwie wymazują to, co minione. Wciąż jednak niosą ślady pozostawione przez ludzi, których dawno już nie ma

Fot. M. Głombiowski

Im dalej od centrum Sopotu, tym bardziej Park Północny traci uporządkowany charakter, zmieniając się w lekko podmokły, przecięty kilkoma alejkami liściasty las. Po prawej rozciąga się plaża, w sezonie będąca dobrą alternatywą dla zatłoczonego fragmentu w pobliżu sopockiego molo. Kusiło mnie, jak zawsze, by zejść na piach i pójść samą linią wody, pozwalając falom sięgać butów. Wybrałem jednak ścieżkę idącą szczytem klifu, przez las.

Granica państwowa

Zatrzymałem się na moment przy uchodzącej do zatoki Swelini, kluczącym przez morenowe wyżłobienia potoku, przy którym kiedyś, w dzieciństwie, szukałem żab, i z którego brałem próbki wody do badań mikroskopowych. Swego czasu ta mikro rzeczka wyznaczała granicę pomiędzy II Rzeczpospolitą a Wolnym Miastem Gdańsk, do którego włączono też Sopot. Ulepiony przez polityków odrębny byt cieszący się względną autonomią, miał po zakończeniu I wojny światowej pogodzić aspiracje do tych ziem zarówno Polaków, jak i Niemców. Być trochę Polską, trochę Prusami, a nad wszystkim czuwać mieli Brytyjczycy. W efekcie nikt nie był zadowolony. Po dojściu nazistów do władzy Polacy, będący mniejszością, zostali szybko, wraz ze społecznością żydowską, zepchnięci na margines. Spalenie w listopadzie 1938 roku sopockiej synagogi (stojącej przy dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego) zapowiadało, co za chwilę ma się zdarzyć. Atmosfera gęstniała.

Zabawa w wodzie

Zanim się to jednak stało, gdzieś tu, w okolicach potoku i zrekonstruowanej dziś drewnianej, rekreacyjnej Altany Kollatha, której sylwetkę można znaleźć na międzywojennych zdjęciach, wytyczono dwa posterunki graniczne. Przekroczenie linii wyznaczonej przez Swelinię mogło wymagać poddania się kontroli polskiego i pruskiego celnika. Sądząc po czarno-białym zdjęciu z 1926 roku, przedstawiającym grupkę roześmianych młodych ludzi wbiegających do wody i dość niemrawe próby okiełznania ich energii przez mundurowych, ta granica nie była jednak traktowana z wielką powagą. W każdym razie wtedy jeszcze nie była.

3516476 Tytulowe Zdjecie Przedstawiajace Grupe Mlodych Ludzi Wbiegajacych Z Rozpedu W
Rok 1926, grupka młodych ludzi przebiega uchodzący do morza potok Swelinia, wyznaczający granicę między Polską a Wolnym Miastem Gdańsk / fot. za: Za: P. Isenfels, Gymnastik als Lebensfreude, Stuttgart 192

Przeszedłem nad potokiem i zaraz za nim odbiłem schodami na lewo, by znaleźć się na koronie klifu. Klejąc się do jego krawędzi, ścieżka idzie do Orłowa. Jeżeli ma się ochotę i trochę czasu, można dotrzeć i dalej, do centrum Gdyni.

To przyjemna droga. Wybieram ją w wietrzne dni, gdy pójście plażą grozi przewianiem każdego zakamarka głowy. Na górze jest zawsze o kilka stopni cieplej. Przed wiatrem chronią grube buki i graby i to między innymi dla nich tu przyszedłem. Ich grube pnie są listami z przeszłości.

Sopot, spacery do przeszłości

Ścieżka lekko opadła, by po chwili zacząć się znów się piąć. Prowadziła tędy już dekady temu, mijając drzewa, w których spacerowicze starannie wycinali inicjały, wyrazy miłości, daty. Niektóre buki są gęsto pocięte, jakby były słupami ogłoszeniowymi. Krążyłem między nimi, próbując odczytać te ślady. Pas wybrzeża nigdy nie został włączony pod żadne plany zabudowy, podczas wojny uchronił się też przed artylerią. Drzewa rosną tu więc nie niepokojone, musząc znosić co najwyżej pasjonatów podpisywania się na ich korze. Ale i tych już coraz mniej. Dziś większość z nas dowody swego istnienia zostawia przecież jako ciąg elektronicznych bitów, a nie pracochłonne cięcia na bukowym pniu. Znalazłem kilka podpisów datowanych na samą końcówkę lat dwutysięcznych – to i tak już piętnaście lat temu, gdy Facebook dopiero rozwijał na dobre skrzydła – a potem już nic, jakby ludzkość nagle zniknęła bez śladu.

Tu byłem: niemiecki kuracjusz

Szukam dat. 1933, 1940, 1943. Szerokie, rozepchnięte przez zabliźniającą się roślinną tkankę cyfry, układające się w historię kolejnych wizyt. Prawie na pewno pozostawili je Niemcy, szczególnie te dwie ostatnie. Trwała wojna, a Polska była już zajęta przez nazistów. Granica na Swelini zniknęła, bo zniknęło też mające być przestrzenią neutralną Wolne Miasto Gdańsk. Pomimo tego Sopot pozostał tętniącym życiem kurortem. Naziści rozprawili się z polskimi i żydowskimi mieszkańcami miasta, zaczynając od likwidacji inteligencji i uczynili z miasta Riwierę Północy. Ściągali tu spragnieni plaż oficerowie Wermachtu i SS, w 1939 roku w „Kasino Hotel” (dzisiejszy „Sofitel Grand Sopot”, przez miejscowych nazywany nadal „Grand Hotelem”) nocował Hitler i Göring. Dla niemieckiej ludności Sopotu pierwsze lata wojny były niemal nieodczuwalne. Jeszcze w 1942 roku w Operze Leśnej grano Festiwal Wagnerowski.

Patrzyłem na mające ponad osiemdziesiąt lat nacięcia na korze i myślałem o tym, że zapewne zostawili je przyjezdni niemieccy kuracjusze. Mieszkańcy miasta rzadko przecież odczuwają potrzebę pozostawiania po sobie pamiątki w miejscu, w którym są na co dzień. Być może byli to goście z zajętych przez Niemcy Gdyni lub Gdańska. Równie dobrze jednak mogli to być też urlopowicze gdzieś z okolic Berlina. Przyjechali, by odpocząć na plaży pełnej białego piachu, może zagrać w kasynie, kupić smakołyki na głównej ulicy miasta.

Nowe życie

1947 – kilka lat później, a już inna rzeczywistość. Ktoś przemierzał nadmorską ścieżkę niemal tuż po zakończeniu wojny. Niemców tu już nie było. W 1945 roku zostali wybudzeni ze snu o baśniowym mieście i jeszcze zanim dotarły tu wojska Armii Czerwonej, odbyła się ewakuacja niemal całej ludności niemieckiej. Czy w ’47 roku nacięcia na buku zrobił więc Polak? A może któryś z Rosjan nieskorych do powrotu do kraju? Obcokrajowiec, który trafił do Gdyni na pokładzie statków handlowych? Przybysz z innego regionu Polski, traktujący Trójmiasto jako nowe miejsce do życia, skuszony możliwościami dostania tu pracy lub korzystający z dostępności mieszkań porzuconych przez Niemców? Koszmar wojny ledwo co dobiegł końca. Ktokolwiek by to nie był, sunąc czubkiem noża po pniu, musiał czuć, że wszystko zaczyna się od nowa. Jego ruchy być może przepełniał entuzjazm. Radość z tego, że wciąż się żyje, że teraz będzie już inaczej, a nadchodząca przyszłość pozwoli nabrać głębszego oddechu.

Duch młodości

Radość, choć raczej ta płynąca z młodego wieku, musiała też przepełniać nastolatków, którzy w 1970 roku – jeżeli dobrze odczytałem zamazane ślady – zostawili na jednym z drzew podpis „II L.O”. Prawdopodobnie chodzi o liceum sopockie. Powstało zaraz po wojnie, w 1945 roku. Ci, którzy spędzili długie minuty na nacinaniu kory, mają teraz powyżej siedemdziesięciu lat. Niektórzy zapewne już nie żyją. Gdy szli tą ścieżką, niosły ich młodzieńcze siły i pewnie – jak to dzieciaki – podpisując się, mieli sporo śmiechu. Musieli być grupą lub nawet całą klasą, inaczej przecież nie wybraliby jako podpisu nazwy liceum, lecz własne imiona bądź inicjały. Tak jak zrobił to Józik, kilka drzew dalej, znajdując czas i siły, by wyryć dużymi literami całe swoje imię. Nie mogłem odnaleźć daty, forma imienia kazała mi jednak wyobrazić sobie lata trzydzieste lub czterdzieste. Gdy ja byłem w szkole żadnych Józików już nie było, wtedy była już moda na zupełnie inne imiona.

Sporo podpisów na nadmorskich trójmiejskich bukach jest już nieczytelna. Kora zabliźnia się, a po dekadach rosnący obwód pni rozpycha poszczególne znaki, zamieniając je w niewiele mówiące geometryczne kształty. Natura cierpliwie wymazuje przeszłość. Nawet serca, wyryte pieczołowicie i kryjące inicjały bądź pisane kapitalikami litery W i M (Wielka Miłość?) powoli znikają, choć zapewne trwały dużo dłużej niż uczucie każące zostawiać te ślady. Niezmienny pozostaje widok na Zatokę Gdańską. Rozkołysaną wiatrem wodę i pas Półwyspu Helskiego na horyzoncie można omieść wzrokiem dziś i można było zrobić to pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu, gdy wiedzionym potrzebą zostawienia po sobie śladu sunęło się stalową klingą po gładkim pniu drzewa.

Wspomóż działalność Travel Magazine, postaw kawę!

https://buycoffee.to/travelmagazine
Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe