Christian Hergesell 1C YfnIWPi8 Unsplash 1 1

Andaluzja z dala od tłumów

Początek

Tuż obok obleganej przez turystów Marbelli rozciąga się świat, do którego mało kto zagląda

Gdy przyjedziesz do Istán, lepiej zostaw samochód na parkingu tuż przy wjeździe do miasta, zaraz pod wzgórzem, na którym jest duże boisko z brunatnym piaskiem zamiast murawy i odkryty basen, gdzie młodzież spędza wakacje. Jeżeli pojedziesz bowiem dalej, zaplączesz się w sieć niewiarygodnie wąskich uliczek, biegnących zakosami po całym miasteczku, wspinających się stromo i zaraz gwałtownie opadających.

Nie będziesz już mógł zawrócić, bo ściany białych jak śnieg domów będą ocierać się z obu stron o lusterka wsteczne, a jeżeli napotkasz na swej drodze pieszego, będzie on musiał wtulić się w mur i wciągać głęboko brzuch, by zmieścić się między domem a twoim samochodem. Będziesz jechał dalej i liczył na to, że jakoś się z tego wyplączesz i w końcu któraś uliczka wyrzuci cię na zewnątrz, gdzieś w okolice tego parkingu, na którym trzeba było się zatrzymać i zdać na własne nogi. Będziesz też myślał „o Boże, byle tylko nikt nie jechał z naprzeciwka”, ale jeżeli będziesz miał pecha, to zobaczysz przed sobą ciężarówkę wiozącą z baru „La Cueva” puste butelki po piwie, i wtedy pozostanie ci już tylko wrzucić wsteczny i pokonać całą trasę jadąc tyłem, a wierz mi, że to będzie trudniejsze niż większość rzeczy, jakie robiłeś w życiu.

Nie mieliśmy jednak wtedy jeszcze o tym pojęcia i minęliśmy ten parking u wlotu do miasteczka, poniżej basenu, na którym miejscowe chłopaki patrzą, które dziewczyny mają większe piersi, i pojechaliśmy przed siebie. Pęknięty kolektor, który już od paru tygodni uprzykrzał nam życie, huczał jeszcze donośniej, gdy zrzucałem biegi, pokonując te cholerne wzniesienia i zakręty, i pewnie każdy mieszkaniec zbudził się z drzemki przynależnej do sjesty, przeklinając nas w duchu.

Istán jest malutkie, a wszystkie domy można policzyć podczas jednego spaceru.

Gdy jednak jeździsz po nim samochodem, nagle staje się dziwaczną metropolią. Plątanina uliczek nie ma końca i dopiero po chwili orientujesz się, że wciąż kręcisz się po tych samych drogach i mijasz te same budynki. Po jakimś czasie wiesz już mniej więcej, gdzie powinieneś się udać, by się uratować, ale drogę przegradzają ci znaki zakazu, bo część uliczek jest jednokierunkowa. Musisz jechać tam, gdzie jest to dozwolone i znów się gubisz.

W końcu dotarliśmy do placyku, mającego jakieś sześć metrów powierzchni, z niewielką fontanną po boku i uznaliśmy, że to szansa, by zawrócić i uciec. Gdy jednak cofając uderzyliśmy zderzakiem w fontannę i odpadło z niej kilka kafli, zostawiliśmy samochód pod ścianą i dalej poszliśmy pieszo. Byliśmy na skraju miejscowości, po lewej rozciągała się przepaść i kilka metrów poniżej, na niemal pionowej skalnej ścianie rosły figowce z dojrzałymi soczystymi owocami, do których nie było jak się dostać.

Uliczka powiodła nas wzdłuż zabudowań i szło się nią przyjemnie, budynki rzucały cień, w którym można było schować się przed andaluzyjskim słońcem. Później trzeba było wspiąć się po paru schodkach i iść obok budynków z zamkniętymi okiennicami, aż doszło się do miejsca, gdzie Mari Pili i Rosa prały ubrania, a Fernando oraz Enrique z dużym brzuchem siedzieli pod arkadami i patrzyli na to znudzeni. Mogli pójść do baru obok, ale lepiej siedziało się z kobietami i opowiadało im sprośne dowcipy.

Zimny górski strumień płynął wartko w betonowej rynnie i wypłukiwał mydliny z ubrań, którymi kobiety pocierały o kamienne tarki na brzegu pralni.

Rosa musiała mieć koło siedemdziesięciu lat, ale wcierała mydło w ubrania energicznie, śmiejąc się z tego, co mówili mężczyźni. Zrobiłem jej zdjęcie i Mari Pili spytała, czy możemy im je wysłać. Zapisała adres na małej żółtej kartce, a później uratowałem mydło i zostaliśmy już przyjaciółmi. Strumień doskonale służył za pralnię, ale trzeba było uważać, by silnym nurtem nie porwał ubrań lub mydła, i gdy Rosa wypuściła jego dużą kostkę, popłynęła ona błyskawicznie, a Rosa podniosła krzyk, jakby topiło się dziecko. Udało mi się ją złapać w ostatniej chwili, gdy już miała zniknąć w ulicznej studzience, do której wpadał strumień, a Rosa była trochę speszona tym, że tak krzyczała. Mężczyźni i Mari Pili śmiali się głośno.

Była niedziela i dobrze było tak szybko zaznajomić się z Rosą, Marii Pili, Fernando i Enrique, a wszystko dzięki kawałkowi kwadratowego szarego mydła. Mari Pili trzymała pod pachą rulon papieru z rozrysowanym wykrojem, a może wzorem haftu. Miała na sobie białą bluzkę, zrobioną pewnie samodzielnie i wściekle czerwoną spódnicę, a na szyi złoty łańcuszek, który zakładała tylko w niedziele. Była wesoła, jak wszyscy tutaj, bo był niedzielny dzień, spokojny i akurat taki, by niczym się nie martwić.

Trochę później Mari Pili przypomniała sobie, że trzeba iść do kapliczki św. Michała zapalić świeczkę i sprawdzić, czy wszystko w porządku, i poszliśmy z nią. Jadąc tu minęliśmy zjazd do kapliczki i wiedziałem, że to jakieś trzy, może cztery kilometry stąd i zaproponowałem, byśmy pojechali naszym samochodem, ale w niedzielę nie jeździ się do kapliczki samochodem, lecz idzie drogą biegnącą szczytami gór.

To był niezły półgodzinny spacer, który zaczęliśmy przechodząc przez centrum Istán i potem w lewo, idąc za basenem i boiskiem.

Minęliśmy duże drzewo awokado, na którym wisiały ciemnozielone owoce, spadające co jakiś czas niczym bomby i uderzające o ziemię z głuchym plaśnięciem. Niedaleko stał metalowy barak, i gdy przechodziliśmy, pies w środku rzucił się z wściekłym ujadaniem, łomocząc łapami o blachę. Musiał być duży i naprawdę zły. Siedział zamknięty w ciemności, w nagrzanej od słońca blaszanej budzie i najwyraźniej chciał stamtąd wyjść.

– Jest wściekły jak wilk – powiedziała Mari Pili. – Ale Antonio nie powinien go tak trzymać.

Minęliśmy jeszcze kilka stojących na ziemi klatek z kaczkami i gęsiami, i nie było to zbyt przyjemne. Ale później zostawiliśmy za sobą te wszystkie pozamykane zwierzęta i szliśmy wzdłuż wartkiego strumienia, i było już dużo lepiej. Wyszliśmy spośród drzew, słońce grzało naprawdę mocno, tak jak potrafi na południu Hiszpanii i musieliśmy trochę zwolnić, gdyż czekało nas podejście po łagodnym stoku. Spod nóg uciekła nam zielona jaszczurka, a wysoko w górze krążyły duże ptaki. Piasek chrzęścił pod butami, a Mari Pili stawiała zdecydowane kroki, nie przejmując się tym, że jest na obcasach.

– Święty Michał to dobry święty – powiedziała. – Dba o nas i wielu się do niego modli. Młoda Anna przez cztery lata starała się z mężem o dziecko i dopiero święty Michał im pomógł. Żadni lekarze, medycy, tylko on. Jak postanowiła codziennie chodzić do kapliczki, to już po dwóch miesiącach był efekt. A tak, to przez cztery lata próbowali z mężem, noc w noc, aż im się policzki zapadły, a oczy zrobiły podkrążone.

Niedaleko zarżał osioł, skarżąc się na ukąszenie gza. Jego ckliwy lament odbił się od stoków gór i rozniósł po dolinie. Wspinaliśmy się powoli i pot ściekał mi po czole.

– Ja też czasem lubię się do niego modlić, chociaż o dzieci nie muszę się już martwić. Dawno wyrosły i pojechały w świat. Ale zawsze dobrze jest zapalić świeczkę w kapliczce.

W końcu udało nam się dotrzeć na szczyt wzgórza i mogliśmy spojrzeć na Istán, jezioro de la Concepción daleko w dole i drogę do Puerto Banus i Marbelli. Droga była piekielnie kręta i kończyła się w Istán. Gdy jechało się nią trochę zbyt szybko, można było sprawdzić, czy samochód dobrze trzyma na łukach i czuć przypływ adrenaliny, gdy w skupieniu dusiło się gaz i kręciło kierownicą. Ruch był na niej niewielki, ale w każdej chwili mogli pojawić się kolarze na wyścigowych rowerach, ubrani w jaskrawe obcisłe stroje, którzy z upodobaniem trzymali się środka ulicy. Trzeba było gwałtownie hamować i czekać, aż powoli usuną się na pobocze, i wtedy zrzucić bieg i pędzić dalej. Pokonywanie drogi z Puerto Banus do Istán mogło być całkiem przyjemne i byłem przekonany, że nocą pojawiają się tu kierowcy, którzy jeżdżą naprawdę szybko i z pasją zostawiają ślady opon na asfalcie.

Kapliczka San Miguel była zaraz pod nami i wystarczyło teraz zejść ścieżką, która biegła zakosami po stromym zboczu pomiędzy piniami.

Długie na kilkanaście centymetrów igły, które spadły z sosen, wbijały się w buty, a rozgrzana ziemia i wysuszone trawy pachniały tak mocno, że kręciło się w głowie. Na stoku ustawiono drewniane ławki i stoły, a na dole kamienny grill z czterema paleniskami, po dwa naprzeciwko siebie i dwoma kranami po bokach. Odkręciłem jeden z nich i pociekła ciepła woda, która zdążyła nagrzać się w plastikowych rurkach idących płytko pod ziemią. Była to dobra, górska woda, ale zdecydowanie zbyt ciepła, by ją teraz pić, choć pewnie doskonała, by przepłukać naczynia po grillowaniu. Na piasku wokół były odbite ślady psich łap.

Kapliczka była schowana w zagłębieniu skały i prowadziło do niej osiem schodków. Za kratą i szybą stał święty Michał. U jego stóp leżało niemowlęce ubranko, niesamowicie małe i wiedzieliśmy, że zostawiła je tu Anna, która tak starała się o dziecko, że zapadły się jej policzki. Święty Michał miał potężne skrzydła, tarczę z namalowanym krzyżem i z zapałem dźgał włócznią tych, co upadli.

Oparłem się o barierkę otaczającą betonowy podest przed kapliczką i patrzyłem na domy bogaczy, rozrzucone wokół po stokach wysokich gór.

Dokładnie naprzeciwko stała willa o piaskowym kolorze, z mnóstwem wieżyczek i łuków, a na lewo od niej mniejszy dom, prosty w formie, bez wieżyczek i łuków, ale jednak całkiem spory, i był to pewnie przyjemny domek dla gości, którzy musieli pokonać stromy kręty podjazd, by się do niego dostać. Być może na progu witał ich sławny piosenkarz lub torero, ale równie dobrze ta wielka posiadłość mogła należeć do biznesmena albo, co bardziej prawdopodobne, do rosyjskiej mafii.

Rosjan było tu sporo, i gdy jechaliśmy z Puerto Banus do Istán, mijaliśmy ich rezydencje ogrodzone wysokimi płotami. Przy jednej z nich stały dwie blondwłose piękności na niebotycznie wysokich obcasach, z mocno umalowanymi ustami i twarzami czerwonymi od słońca. Wypinając dumnie ogromne piersi obleczone materiałem obcisłych bluzek czekały, aż kochanek ze złotym łańcuszkiem na szyi wyprowadzi mercedesa przez bramę, i mówiły o czymś po rosyjsku, ale nie mam pojęcia o czym, gdyż minęliśmy je zbyt szybko. Najpewniej wybierali się do Marbelli, kurortu nad samym morzem, na luksusowe zakupy lub na swój jacht, jak prawie wszyscy w Marbelli, bo to miasto, w którym bogaci mogą poczuć się dokładnie tak, jak zawsze wyobrażali sobie, że powinni się czuć.

Marbellę i Puerto Banus dzieli od Istán zaledwie jedenaście kilometrów.

Wystarczy pokonać te jedenaście kilometrów i kilkadziesiąt zakrętów, by z miejsca, gdzie Kristina Szekely sprzedaje domy za miliony euro znaleźć się w miasteczku, gdzie ubrania można uprać w strumieniu.

Trochę poniżej tej willi z wieżyczkami i łukami stał skryty za krzakami niewielki dom, wokół którego chodził osioł, a może był to muł, i gdy wytężyło się wzrok, można było dostrzec mężczyznę karmiącego wałęsające się po podwórzu psy. Po chwili wspiął się do gołębnika. Musiał mieszkać tu już od kilkudziesięciu lat i z pewnością nieraz ktoś chciał odkupić jego ziemię, by postawić na niej kolejny dom z widokiem na jezioro i Esteponę w oddali, ale najwyraźniej mężczyzna cenił sobie to miejsce i ani myślał się wynosić. Jego zapuszczona chatka z drucianym płotem wokół i ujadający na okrągło pies musiały stanowić przykry widok dla tych z rezydencji powyżej i całkiem możliwe, że nie specjalnie przepadali za swoim sąsiadem.

– Co roku budują nowe – powiedziała Mari Pili, widząc, że patrzę na budynki na stokach wzgórz. – Coraz więcej i więcej. Nie znam tych, którzy je budują. Nie wiem kim są i nigdy z nimi nie rozmawiałam, bo nigdy ich nie spotkałam. Tylko samochody widać, jak przemykają.

Marii Pili skończyła ustawiać kwiaty w kapliczce i wspólnie zamknęliśmy ciężką kratę.

– Pamiętam, jak budowali pierwsze hotele nad morzem, gdy byłam naprawdę mała. – Przetarła szmatką szybę. – Na plaży było wtedy jeszcze dużo przestrzeni. Ale Rosa pamięta, jak niczego tu jeszcze nie było, tylko łodzie rybaków i piasek, a nad morze jechało się osiołkiem.

Trudno mi było sobie to wyobrazić, ale wiedziałem, że to prawda, i że w Puerto Banus, tam, gdzie teraz jest promenada i trzeba godzinami krążyć wokół, by znaleźć miejsce dla samochodu, kiedyś był piach i suche trawy. To musiało być dziwne uczucie, gdy mieszkało się w Istán i wiedziało się, że w pobliżu nie ma żadnego większego miasta, a wokół rozciągają się tylko góry i puste plaże. To jednak dawno się już skończyło i nie mogło powrócić, i Rosa doskonale o tym wiedziała.

Zapaliliśmy świeczki w czerwonych plastikowych osłonkach, postawiliśmy je przed kapliczką i czekaliśmy, aż płomień zacznie topić stearynę. Powietrze poruszyło się od ciepłego wiatru znad morza i ogień drgnął nerwowo.

– No, to teraz możecie się pomodlić do świętego Michała o coś, czego byście pragnęli – powiedziała Mari Pili z entuzjazmem.

Świeczki paliły się równo i ich płomień odbijał się w szybie. Pomyślałem, że mógłbym pomodlić się o to, bym zawsze pamiętał ten mocny zapach rozgrzanych pinii, a może nawet, by zostać tu na zawsze, i żeby ten osioł lub muł też był tu zawsze, i żeby zawsze można było patrzeć, jak w zapadającym mroku rozbłyskują światła Estepony, schowanej pomiędzy dwoma wzgórzami, mającej z tyłu Morze Śródziemne. Ale trochę głupio było modlić się do świętego o takie rzeczy, więc w końcu o nic go nie poprosiłem.

Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe