By uciec od tłumów, szukam w Stambule nowych atrakcji, które będą blisko historycznego centrum. Trafiam na południowo-zachodni brzeg cieśniny Złoty Róg
Fot. Julia Zabrodzka
O stambulskie atrakcje pytam mojego przewodnika po innej części Turcji. Cem, choć oprowadza wycieczki po okolicach Izmiru, mieszka w Stambule i zna to miasto jak własną kieszeń. Bez wahania wymienia kompleks Galataport, dzielnicę Balat, Chorę i Wyspy Książęce. Z wysp rezygnuję, bo to dłuższa wyprawa promem, a Galataport jest zbyt nowoczesne, jak na to, czego szukam. Balat miałam już wcześniej na liście. Najbardziej intryguje mnie jednak świątynia-muzeum Chora, którą Cem opisuje, jako najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. W Stambule byłam już kilkukrotnie i wstyd się przyznać, że nigdy o Chorze nie słyszałam. Decyduję więc, że tam pojadę najpierw.
Świątynia czy muzeum?
Z zewnątrz wygląda niepozornie – ot nieduża ceglana budowla. Otaczają ją tradycyjne, drewniane domy, z których część chyli się ku upadkowi. Mam czas, by przyjrzeć się okolicy – kiedy docieram do Chory, trwają akurat modły i turyści muszą poczekać na zewnątrz. W restauracji tuż obok kościoła zamawiam pyszną i niedrogą pide, „turecką pizzę” oraz herbatę. Rozmiar lokalu sugeruje, że w sezonie może tu być sporo ludzi, ale teraz oprócz mnie jest tylko para Hiszpanów.



Wreszcie świątynia-muzeum otwiera się dla turystów. Status tej budowli jest skomplikowany, a historia bardzo długa. Została wzniesiona w IV wieku jako część zabudowań klasztornych, poza murami miasta Konstantyna. Nazwa „Chora”, a po turecku „Kariye” odnosi się do miejsca poza miastem, prowincji, wsi. W XI wieku świątynia przeszła gruntowną przebudowę. W kolejnym stuleciu ucierpiała prawdopodobnie w wyniku trzęsienia ziemi. Szybko ponownie odbudowana, ostateczną formę uzyskała dopiero w XIV wieku za sprawą Teodora Metochity, bizantyjskiego uczonego i doradcy cesarza Andronika II Paleologa, który wyłożył na ten cel prywatne pieniądze. To jemu kościół zawdzięcza przepiękne mozaiki i freski na ścianach, które tak zachwyciły Cema.
Modlitwa w złocie
Arcydzieła cieszyły ludzkie oko niecałe 200 lat. Około 50 lat po zdobyciu Konstantynopola przez Turków Osmańskich, Chora została przekształcona w meczet, a biblijne przedstawienia przysłonięto. Wizerunki Boga, ludzi i zwierząt są wszakże w islamie zakazane. Funkcję religijną świątynia pełniła do 1945 r., kiedy przekształcono ją w muzeum. W 2020 r. premier Turcji uznał jednak, że powinna odzyskać wcześniejszy status (nie cofając się jednak aż do jej początków) i ponownie została meczetem. Właśnie dlatego przed wejściem muszę czekać na zakończenie modłów.
Mozaiki i freski, odrestaurowane w połowie XX wieku lśnią bogactwem i złotem, jednocześnie sprawiając wrażenie eleganckich i misternie wykończonych. Zachodzę w głowę, jak te liczne przedstawienia świętych, Marii, Jezusa i Teodora Metochity nie przeszkadzają dziś muzułmanom w modlitwach. Ale wygląda na to, że to dwa światy, które się nie przenikają. Stosunkowo skromna część, gdzie wierni przychodzą się modlić i kapiąca od złota i zdobień część, gdzie z Absolutem obcują turyści.
W głąb Turcji
Z Chory ruszam krętymi uliczkami w dół, w stronę kolorowych domów i tęczowych schodów dzielnicy Balat, zamieszkiwanej niegdyś przez społeczność żydowską i grecką. Mam wrażenie, widzę przebłyski Turcji, którą trudno dostrzec w okolicach Sultanahmet, gdzie spotkać można niemal wyłącznie turystów. Tutaj cudzoziemców nie ma wcale. Mijam maleńkie cukiernie, których wystawy aż lepią się od słodkiego syropu, a ciastka ułożone są w wielkie kopce. Mijam mężczyzn w tradycyjnych strojach. Starszych panów w czapeczkach charakterystycznych raczej dla terenów w głębi lądu niż Stambułu, przekładających paciorki subhy. Sąsiedzkie sklepiki i warsztaty rzemieślnicze. I kobiety w czarnych czadorach, czasem z zakrytą twarzą. Na ile taki strój przynależy do kultury tureckiej, a na ile jest efektem wpływu bardziej ortodoksyjnych odłamów islamu? To kwestia co najmniej sporna.
Czuję, że ta część miasta jest dużo bardziej konserwatywna niż pozostałe. Jednocześnie oddycha się tu inaczej i inaczej odbiera rzeczywistość niż w zatłoczonych okolicach Hagii Sophii. Jakby ktoś uchylił wielką kotarę i pozwolił nam zobaczyć coś więcej niż tylko dekoracje.
Sztuczne czy prawdziwe?
Kiedy pojawiają się cudzoziemki kręcące filmiki na TikToka, nie mam wątpliwości, że zbliżam się do największych atrakcji Balatu. Najpierw wyłaniają się kolorowe kamienice. Czytałam o tej części Stambułu na wielu blogach i wyobrażałam sobie, że będzie tu mnóstwo hipsterskich knajpek i sklepów z pamiątkami. Z poziomu ulicy widzę jednak tylko samochody. Rozpoznaję widoki ze zdjęć i uśmiecham się do siebie myśląc, jak wiele daje odpowiedni kadr. Odruchowo kadruję tak samo – ucinając banalny widok parkingu, a zostawiając barwne zabudowania. Nie są tak jaskrawe, jak widziałam to na starszych fotografiach. Nie wiem, czy to wynik zabiegów w Photoshopie, czy po prostu kolory wyblakły. Prawdopodobnie jednego i drugiego.



A kiedy się pojawiły? Znajduję informację, że około 2010 r., kiedy dzielnica stała się modna, chociaż prace restauracyjne w tej okolicy rozpoczęto już na początku tego stulecia, korzystając z pieniędzy unijnych. Wówczas chodziło o zachowanie tkanki historycznej dzielnicy. Turkus, pomarańcz, róż – czy te kolory wpisują się w tradycje architektoniczne tej części miasta, czy zostały narzucone, by dodać jej cenionego przez turystów lukrowanego powabu? Tego nie wiem, ale mimo to zaskakuje mnie normalność wszystkiego, na co patrzę. Ot, ładne kamienice, być może odnowione z większym rozmachem, niż można się było tego spodziewać. A przed nimi zdjęcia robi sobie raptem kilkoro turystów. Dopiero później doczytam, że większość budynków przekształciła się w butikowe hostele i apartamenty dla przyjezdnych.
Stambuł, Balat. Kolorowy lep na turystów
Błądzę jeszcze chwilę po okolicy, wchodzę w obdrapane zaułki, aż nagle otwiera się przede mną zupełnie inny świat. Docieram do słynnych tęczowych schodów, okupowanych przez tłum ludzi. Mogę sobie tylko wyobrazić, że stanowiły one część projektu rewitalizacyjnego, bo nie udaje mi się znaleźć o nich szczegółowych informacji. Jedno jest pewne – turyści połknęli haczyk. Takie miejsca świetnie prezentują się w mediach społecznościowych, szczególnie gdy fotografuje się je w pełnym słońcu. Niestety kiedy do nich docieram, niebo pokryte jest chmurami. Ale to nie jedyny problem. Schody są obdrapane, wyblakłe i zniszczone.
Dalej mijam knajpę, która wygląda, jakby została stworzona wyłącznie na potrzeby Instagrama. Kolejne osoby robią sobie zdjęcia na tle kolorowych desek i pomalowanych imbryczków. Taki zakątek mógłby się pojawić w dowolnym miejscu na Ziemi. O tym, że jesteśmy w Turcji przypominają niezliczone tureckie flagi, niektóre z wizerunkiem Atatürka. Czuję, że dałam się nabrać – że słynne schody i ich okolica to tylko wydmuszka, chociaż sama nie wiem, jakiej głębi historycznej się spodziewałam. Tuż obok jest patio, które również, jak w wielu miejscach na świecie, udekorowano rozwieszonymi parasolami. Gdy tylko pod nie wchodzę z aparatem, ktoś natychmiast mnie wyrzuca. To miejsce wyłącznie dla klientów i tylko oni mogą robić zdjęcia.
Na rzecz psów i kotów


O opłatę za zdjęcia proszą też twórcy przedziwnej instalacji na ulicy nieopodal. Jest tu manekin w poszarzałej sukni ślubnej, zdezelowany motocykl przewiązany kolorowymi szmatkami, stare fotele, na których można przysiąść. Po drugiej stronie zardzewiały rower, wielka głowa psa z plastiku oraz mnóstwo wstążeczek. I informacja, że pieniądze za sfotografowanie tej dziwacznej scenografii przeznaczane są na jedzenie dla bezdomnych zwierząt. Bezdomne psy i koty faktycznie można tu spotkać – choć po regulacjach wprowadzonych przez prezydenta Erdogana w całym Stambule jest ich znacznie mniej niż kilka lat wcześniej. Idea jest więc słuszna, ale miejsce nieco przerażające.
Dalej robi się bardziej przewidywalnie – pojawiają się knajpeczki dla turystów, stoiska z sokiem z pomarańczy i granatów, sklepy z pamiątkami. Są też butiki z ciuchami i, oczywiście, graffiti idealne do selfie – nieśmiertelne skrzydła anioła, wielkie oka Proroka, kwiaty.

Ale to wszystko jakoś wpisuje się jeszcze w ślady dawnej tkanki dzielnicy – są też warsztaty, sklepy usługowe, fryzjer, który wpuszcza kota do zakładu, inny kot ułożony w umywalce na wystawie. Nad wszystkim góruje piękna ceglana budowla z XIX wieku, siedziba greckiej prawosławnej szkoły działającej tu od XV stulecia. Ten miszmasz ma klimat, ale jak długo miejscowi wytrzymają napór turystów? Trudno przewidzieć. Cieszę się, że odwiedziłam słynny Balat, ale opuszczam go z mieszanymi uczuciami. Zachodzę w głowę, jak to możliwe, że zjawiskową Chorę odwiedza mniej osób niż obdrapane kolorowe schody.
Z ulgą wsiadam na prom, gdzie w promieniach zachodzącego słońca zauważam, że wciąż większość pasażerów stanowią miejscowi.


