Gdy kawiarnia jest domem

26 listopada, 2022
przeczytasz w mniej niż 4 min.
Gc Libraries Creative Tech Lab WiOEVPVRfW4 Unsplash 1 1

Poleciałem na Fuerteventurę, by przypomnieć sobie, jak wyglądają prawdziwe kawiarnie

Właściwie poleciałem tam, by zrobić materiał o Wyspach Kanaryjskich (zahaczyłem jeszcze o moją ukochaną Lanzarote) i złapać trochę słońca, jednak o temacie kawiarni szybko sobie przypomniałem. Podobnie, jak przypominam sobie o nim w większości krajów Południa.

Przyzwyczajony do polskich, a szczególnie warszawskich lokali, zapomniałem już, że kawiarnia może być sceną zwykłego codziennego życia. Miejscem dość chaotycznym, niedbałym, do którego zachodzi się pogadać z właścicielami, spotkać sąsiadów, pogapić się na ulicę, może przejrzeć gazetę, lub rzucić okiem na telewizor. I zdecydowanie nie przychodzi się tam, by pracować. By ślęczeć nad komputerem i pić kawę z ogromnego kubka przez pięć godzin.

Jakimś zrządzeniem losu w Polsce przyjął się model kawiarni berlińskich.

To właśnie w Berlinie zaczął się boom na designerskie lokale wypełnione monsterami, z wysmakowanym – choć często bardzo minimalistycznym – wystrojem i uprzejmymi, sympatycznymi hipsterami za barem. Z tymi wszystkimi rodzajami kaw oraz całym zestawem urządzeń do ich parzenia.

Wraz z tym modelem przyszły też absurdalnie wysokie ceny kaw. Cóż, za stworzenie i utrzymanie starannie zaprojektowanego wnętrza ktoś musi zapłacić. A przede wszystkim w cenie zawarte jest to, co świat marketingowy określa dziś, z angielskiego, terminem experience. Doświadczenie jest dziś towarem, który ma swą cenę i który można sprzedać. I gotowi jesteśmy za nie płacić. Chcemy przeżyć przyjemne przedpołudnie w wyjątkowym miejscu – kawiarni, kraju, mieście – i móc pochwalić się nim na platformach społecznościowych. A łatwiej o to, gdy przesiadujemy w „instagramowej” przestrzeni i sączymy wymyślną kawę ze starannie wybranej czarki, niż gdy przepychamy się przy barze po kilka kropli espresso.

Sytuacja zmienia się jednak, gdy kawiarnię zaczniemy traktować jako zwykłe miejsce, będące częścią naszego życia.

Takie samo, jak zaprzyjaźniony warzywniak za rogiem (zauważyliście jak mało osób robi sobie zdjęcia na Instagram z ziemniakami wyłożonymi w skrzynce?) czy najbliższa piekarnia. Wystrój lokalu przestaje mieć wtedy znaczenie. Wystarcza wieloletnie doświadczenie barmana, który ze sporą dozą nonszalancji wykonuje kilka swobodnych ruchów i serwuje ci kawę, którą wypijasz w kilka minut.

Nie mam nic przeciwko hipsterskim kawiarniom, na co dzień chciałbym mieć jednak dostęp do miejsca, gdzie czuję się jak w domu. Do którego wpadam, by spotkać się – choć przez kilka minut – z ludźmi, a nie ekranem komputera. I do którego wyjście nie jest wielkim wydarzeniem, lecz rutynową czynnością. I w którym to kawa, nie rachunek podnosi ciśnienie.

W Hiszpanii znają się na rzeczy. Lokali prowadzonych od dziesięcioleci przez jedną rodzinę jest tu mnóstwo.

Ich wystrój to tak naprawdę niekontrolowany chaos. Narastający przez lata, gdy ktoś dorzucał na ściany lub belki sufitowe kolejne mniej lub bardziej absurdalne przedmioty: puszki po napojach, zdjęcia, medale, narty, głowę jelenia, szaliki i co tam akurat było jeszcze pod ręką.

Na taki lokal trafiłem właśnie na Cofete na Fuerteventurze. W rdzawym baraczku stojącym pośród wulkanicznych gór i plaży, w którego wnętrzu panował półmrok i spora dawka dekadencji. Przed nim przesiadywało w słońcu kilku osobników wysmaganych przez wiatr i czas, którzy najwyraźniej zamierzali spędzić tam cały dzień.

Tego typu lokale rzadko kiedy są ładne. Trudno więc robi się w nich zdjęcia do „sosziali”. Tyle że nie po to one powstały.

I chociażby tylko dlatego je uwielbiam.

Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe