Pracownia Miró wygląda tak, jakby malarz miał do niej zaraz powrócić
Fot. Travel Magazine
Nic nie wymyślam, wszystko jest tutaj! Dlatego muszę tu mieszkać! – powiedział Joan Miró Walterowi Erbenowi, niemieckiemu pisarzowi, który odwiedził jego pracownię pod Palmą w 1956 roku.
Gdy stoję przed domem malarza, skąpany w śródziemnomorskim słońcu, mając szeroki pas morza na horyzoncie i patrząc na drgające plamy cieni rzucanych przez potężną pinię, wiem, co miał na myśli. Majorka zdaje się być przestrzenią kompletną, mieszczącą w sobie wszystko. Każdy możliwy odcień, każdy ruch, zapach, fakturę. Jest czymś w rodzaju praświata. Wystarczy tylko patrzeć. Joan Miró rzeczywiście więc musiał tu mieszkać. Miał przed sobą świat pełny, który wystarczyło przenieść na płótno.
Miró i Majorka
Urodzony w 1893 roku w Barcelonie z wyspą był związany od dzieciństwa. Stąd pochodziła jego matka – urodziła się i mieszkała w niewielkim miasteczku w górach, w Sóller. Miró jako chłopiec spędzał w nim lato, odwiedzając babcię. Dojeżdżał do Sóller z Palmy pociągiem z drewnianymi wagonami, który w odległość pomiędzy miejscowościami pokonywał w dziewięćdziesiąt minut. Skład – wyprodukowany w 1912 roku – jeździ do dziś, choć obecnie w powolną trasę przez przedmieścia Palmy, a później przez tunele i coraz gęściej zalesione góry wybierają się przede wszystkim turyści. Gdy dotrą do Sóller, niemal zaraz po opuszczeniu wagonu natykają się na kilka rzeźb Miró sąsiadujących z pracami Picassa, z którym malarz się przyjaźnił.

Dzień wcześniej odbyłem tę podróż, a na jedną z rzeźb Miró natknąłem się także w samym centrum Palmy. Jednak dopiero tu – w pracowni, a dziś siedzibie Fundació Pilar i Joan Miró a Mallorca – odczułem, że naprawdę dotykam świata katalońskiego malarza.
Siadam na moment na drewnianej ławce. Pozwalam wzrokowi przeskakiwać przez plany krajobrazu, aż po wieńczącą horyzont linię morza. W takim miejscach przestajesz myśleć o śmierci. Być może dzięki temu widokowi, wlewającemu się każdego dnia do duszy Miró, dożył on dziewięćdziesięciu lat. Niemal do samego końca pozostał aktywnym.
Miró, Majorka i natchnienie
Zanim trafił na wyspę, żył w Barcelonie i Paryżu, narzekając na niewielkie mieszkania i brak przestrzeni pozwalającej mu rozwinąć twórcze skrzydła. I rzeczywiście, gdy przeniósł się na Majorkę, a 1956 roku jego przyjaciel, architekt Josep Lluis Sert, wzniósł dla niego pracownię – wysoką, z oknami, przez które każdego dnia płynął potok światła – malarstwo Miró się zmieniło. Nabrało oddechu. Artysta uwolnił się od schludnych geometrycznych wzorów i zaczął tworzyć z nową energią. Mógł rozkładać wielkoformatowe płótna na podłodze i zapełniać je szerokimi pociągnięciami pędzli lub farbą nakładaną bądź rozpryskiwaną miotłą.


Jego dzieła nabrały kolorystycznej wyrazistości. Pojawiły się błękitne przestrzenie, zdaniem niektórych krytyków, będące bezpośrednim odzwierciedleniem koloru nieba i morza na Majorce. W wieńczących obrazy białych plamach można doszukiwać się tynkowanych ścian rybackich domów. W półksiężycach – odniesienie do śladów Maurów. Postacie siedzących mężczyzn to być może popijający kawę bywalcy targu Santa Catalina w Palmie. Tak, Miró nie musiał tu niczego stwarzać od zera. Niczego wymyślać. Wszystko tu już było. I wciąż jest.
Palma. W pracowni Miró
Wciąż istnieje też studio malarza. Wygląda, jakby Miró przed momentem odszedł od sztalug i miał za chwilę powrócić. Przestronne, prześwietlone słońcem wnętrze. Jego kamienna podłoga, po latach stała się jednym z dzieł artysty. Upstrzona setkami barwnych punktów, które rozprysły się, gdy Hiszpan dociskał pędzle do podobrazia. Pracował z niezwykłą intensywnością, wykorzystując czystą, pierwotną fizyczność. Im był starszy, tym bardziej nieokiełznany w swojej energii. Łamał pędzle. Tworzył szerokimi, gwałtownymi ruchami, jakby zdawał sobie sprawę, że energia w sztuce – a może i całym życiu– jest wszystkim. Potrafił malować palcami lub pięściami. Ciął i palił płótna, nadają im nową formę. Zestawiał je z tłem pomieszczeń, tworząc z nich ramę i zmuszając widzów do zajrzenia poza płaską powierzchnię obrazu.


Przez długie minuty przyglądam się pracowni. Niedokończone obrazy ustawione pod ścianami i oparte o sztalugi. Wiejskie krzesła z plecionką, na których Miró lubił siadywać i patrzeć na swoje dzieła. Tubki z farbami. Pędzle pozostawione w krągłych filiżankach. Ale też porzucone ubrania robocze i drobiazgi, które artysta znosił, często z długich spacerów. Dziecięce zabawki. Wyroby ceramiczne. Kamyki i muszle z plaży. Gałęzie. Daszek tenisowy. Opróżniona butelka po winie musującym. Pudełka zapałek. Stare gazety pomazane notatkami malarza. Zdjęcie ślubne z żoną. I chyba najdziwniejsza rzecz: ciało zmumifikowanego kota. Tragiczna ofiara przypadku i nieuwagi artysty. Miró nieświadomie zamknął zwierzę w pomieszczeniu pracowni i wyjechał na sześć tygodni, nie zdając sobie sprawy, że skazał kota na śmierć. Wiedziony wyrzutami sumienia, a może ciekawością bądź niechęcią do pozbywania się czegokolwiek, zwłok nie zakopał ani nie wyrzucił. Umieścił je na ścianie pracowni.
Nowy stary dom
Za nagrodę Guggenheim International Award, trzy lata po przeniesieniu się do pracowni Miró kupił Son Boter – stojący obok, ponad 300-letni majorkański dom. Urządził w nim drugie studio. To przeciwieństwo pełnego słońca budynku stworzonego przez Serta i przez chwilę zastanawiam się, po co malarzowi był ten zakup. Do dziś w pokojach pozostały szkice, które Miró nanosił węglem bezpośrednio na ścianach – niczym ślady pierwotnego twórcy w jaskiniach – niewątpliwie jednak lepsze warunki do pracy, ale pewnie i życia, miał w nowym budynku obok.

Katalończyk był jednak samotnikiem. Potrzebował miejsca, w którym można skryć się przed światem i sąsiadami (to jego żona, Pilar, dbała o codzienne zakupy, jeżdżąc do centrum Palmy, malarz pojawiał się tam sporadycznie). Położony na uboczu, schowany pomiędzy drzewami dom zapewniał schronienie.
Gdy Miró tu mieszkał, miał szerszy niż dziś widok na okolice. Miasto nie napierało jeszcze z każdej strony na stok wzgórza, a spod pracowni prowadziła na plażę piaszczysta ścieżka. Niebawem miało się to zmienić. Wokół rosły wieżowce, które dziś niemal sąsiadują z posesją. Miró kupił więc wiekowy dom również po to, by uchronić miejsce przed zakusami deweloperów i dlatego, niedługo przed śmiercią, zapisał teren miastu, bojąc się, że w innym przypadku i tu wyrośnie kolejny apartamentowiec.
Gdy wychodzę z Son Boter, myślę jednak o tym, że w decyzji o kupnie tego budynku najważniejszy był właśnie krajobraz – przestrzeń, w którą można było bez trudu się zatopić. Każdego dnia wniknąć w sam rdzeń istnienia. Majorka jest krainą, w której w niektórych miejscach nadal można odnaleźć świeżość pierwszych dni stworzenia, powiedział Joan Miró. Dom, w którym żył i pracował, a w końcu i umarł był właśnie jednym z tych miejsc.


