Kaya toast czyli singapurskie śniadanie

15 marca, 2025
przeczytasz w mniej niż 7 min.
You Le QDT4nqHZBNs Unsplash 1 1 1

Jak tosty ze słodkim kremem obnażyły podróżniczą niemoc

https://buycoffee.to/travelmagazine

Śniadania zawsze były problemem i każdego ranka musieliśmy mierzyć się z zalewającą nas falą irytacji. W lepkim, porannym upale przemierzaliśmy całe kilometry, zataczając coraz szersze kręgi wokół hotelu, by znaleźć miejsce, w którym będziemy mogli spędzić kilka chwil nad talerzem i zacząć wreszcie dalszą część singapurskich dni. Pod tym względem mieszkaliśmy w nieodpowiedniej dzielnicy, tuż przy handlowej Orchard Road i biegnącej równolegle, tyle że w drugą stronę ulicy Penang. Roiło się tu od sieciowych kawiarenek i bezbarwnych miejsc z krzykliwymi szyldami. Z każdym kolejnym dniem odkrywaliśmy, że jeżeli nie chcemy zaczynać poranka od podróży przez całe miasto, jesteśmy skazani na plastikowe krzesła, równie plastikowe tace i zmęczone twarze ekspedientek kryjących włosy pod obowiązkowymi siateczkami.

Z uporem zamawialiśmy kaya toast.

Byliśmy przecież w Singapurze. A nie ma bardziej singapurskiego śniadania niż kilka kromek zapieczonego tostowego chleba zlepionych kayą – zielonkawym kremem z mleka kokosowego, jajek i cukru, przyprawionym, jeżeli macie trochę szczęścia, pandanem, nadającym nut świeżo skoszonej trawy.

Niesiony entuzjazmem, pierwszego czy drugiego dnia brałem do tego singapurską kawę kopi. Przyrządza się ją na malajską modłę. Praży ziarna kawy, zazwyczaj robusty, z margaryną i cukrem, a potem zaparza je w bawełnianym, przypominającym skarpetę, woreczku. Napój serwowany jest z porcją słodkiego mleka skondensowanego, chyba że uda wam się w porę zaznaczyć, że chcecie kopi o kosong. Wtedy, jeżeli akurat będzie na stanie, dostaniecie czarny napar bez dodatków.

Ilość cukru, którą przyjmowałem podczas tych śniadań wpędzała mnie w apatię.

Singapurskie śniadania niosły ze sobą nieprzyjemne, kwaśne poczucie porażki. Skubiąc lepkie od słodyczy tosty, nasiąkałem gorzką świadomością tego, że zupełnie mi one nie smakują. Byliśmy w Singapurze, miejscu słynącym z kulinarnych wyżyn. W mekce smakoszy. I każdy dzień zaczynaliśmy od bezbarwnego dania, którym zajadają się wszyscy Singapurczycy. W czym tkwił problem?

Trzeciego dnia mój uzależniony od kawy organizm zażądał naparu przyrządzonego w starym, europejskim stylu. Musiałem za niego płacić trzy razy więcej i zazwyczaj nadal był daleki od doskonałości, przypominał jednak przynajmniej kawę. Nie poprawiało mi to nastroju.

Kawa była przyznaniem się do podróżniczej niemocy. Okazywało się, że niczym neokolonialista, ciągnąłem za sobą przyzwyczajenia, których nie potrafiłem się wyzbyć. Rezygnowałem z niesmakiem z tostów z dżemem z mleka kokosowego i kawy uprażonej na margarynie, odrzucając w ten sposób gotowość na podróżniczą przygodę. Moja awersja do klasycznego singapurskiego śniadania była namacalnym świadectwem na kulturową barierę nie do pokonania. Testowałem ją, naginając i próbując przebić się na drugą stronę – poczuć się przez chwilę niczym Singapurczyk. Materia stawiała jednak ciągły opór, ustępując nieznacznie, by po chwili odrzucić mnie jeszcze dalej.

Do tostów z kayą powinniśmy zamawiać ugotowane na miękko jajka, wbite do miseczki i polane sosem sojowym – bo tak właśnie wygląda pełna wersja najbardziej singapurskiego śniadania – ale sam ich widok przyprawiał mnie o mdłości.

kaya toast

Siedziałem więc na piętrze domu handlowego, kryjąc się w Ya Kun Kaya Toast i myślałem o tym, że ucieczka tutaj – do tej sieciowej restauracji – jest kapitulacją.

Po serii lokali, których nazwy ulatywały mi z głowy zaraz po ich opuszczeniu, Ya Kun Kaya Toast, śniadaniowy singapurski McDonalds, okazywał się bezpieczną przystanią. Zunifikowany smak tostów z kayą i przelewowej kawy pozwalał uniknąć przykrych niespodzianek. Marka jest tu potęgą. Nazwana na cześć imigranta w chińskiej wyspy Hajnan, który wylądował w Singapurze w 1926 roku. Najpierw pracował w kawiarni, a później założył własną, czyniąc z niej prawdziwą instytucję. Singapurczycy lubią takie historie. Finansowy sukces, przekucie słabości w siłę, tradycja i dziedzictwo.

Byliśmy w Ya Kun Kaya Toast jednymi ze starszych klientów. Sieciowe kawiarnie, jak na całym świecie, przyciągają z nieznanych mi powodów głównie młodzież, która ma wystarczająco dużo wolnego czasu, by chichrać się nad napojami z kolorowymi galaretkami, przeglądać telefony i jeść coś taniego, ale odpowiednio słodkiego.

Powinniśmy podjąć trud i wsiadać co rano do metra, by szukać tych znikających z krajobrazu miasta, ale wciąż jeszcze walczących o przetrwanie kopitiam.

Kopi oznacza kawę, a tiam – w dialekcie hokkien – sklep.

W rzeczywistość to jednak malutkie kawiarnie, a nie miejsca sprzedaży towarów. Niewielka przestrzeń, plastikowe krzesła, które wieczorem można włożyć jedne w drugie, budując z nich wysokie wieże. Wiatraki sufitowe mielące ciężkie powietrze. Krem kaya wyrabiany na miejscu, na zapleczu lub zaraz za przeszkloną ladą. Kawałki chleba opiekane na ogniu i warstewka spalenizny zdzierana z pieczywa kilkoma ruchami pokrywki od puszki z mlekiem. Lokal oczywiście półotwarty. Bez drzwi, klimatyzacji, po prostu rano właściciel odsuwa żelazną roletę i jednym ruchem sprawia, że kawiarnia ożywa.

Jeden z najstarszych kopitiam w Singapurze to Heap Seng Leong i zdecydowanie powinniśmy tam pojechać.

Przysiąść się do staruszków w luźnych spodniach, którzy strzepują popiół papierosów do puszek po mleku, a wszystkie przetaczające się przez Singapur mody zbywają co najwyżej wzruszeniem ramion. Tosty właściciel kroi tu samodzielnie, nożem, ignorując fakt, że krajalnice zrobiłyby to szybciej i równiej. Najchętniej kupowaną kawą jest kopi gu you, z kapką masła rzuconego w jej czarną toń. Marmurowe stoliki, pudła porozrzucane po pomieszczeniu. Brązowy nalot na ścianie przy stanowisku do parzenia kawy i herbaty – zbierający się od lat 70., gdy uruchomiono Heap Seng Leong.

Tak, zdecydowanie powinniśmy wybrać się do Heap Seng Leong.

Trafialiśmy jednak do sieciowych lokali w pobliżu hoteli, próbując jakoś odnaleźć się w tym, że to wszystko nie wygląda tak, jak powinno. Miętosiliśmy rozmiękłe tosty, próbując jakoś przepchnąć tę część dnia, licząc na to, że później będzie już lepiej. Być może jednak nie chodziło o to, że w pobliżu nie było żadnych lokali godnych uwagi, lecz o to, że nie mieliśmy najmniejszej ochoty jeść rano tostów z kremem z mleka i cukru, a do nich jajek na miękko z sosem sojowym. Chciałem moje dobre, sprawdzone cortado i kromkę żytniego chleba z tuńczykiem.

Kaya toasts pokazywały naszą słabość.

Nie potrafiliśmy stać się Singapurczykami. Byliśmy przyjezdnymi, którzy z ledwo maskowaną niechęcią kupowali lokalne śniadania, marząc po cichu o domowych smakach. Kaya toasts obnażały absurdalność naszych założeń. Mogliśmy już teraz śmiało pozostać sobą.

https://buycoffee.to/travelmagazine
Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

To też ciekawe