Albania to nie drugie Malediwy. I dlatego warto do niej pojechać
Fot. Michał Głombiowski
Przyznam, że niewiele rzeczy mnie tak irytuje, jak szukanie na siłę podróżniczych podobieństw. Porównywanie mniej znanych miejsc do tych słynnych. Bydgoszcz jako polska Wenecja. Szydłów jako Carcassonne. Wodospady Kravica odpowiednikiem chorwackich Plitwickich Jezior. A ostatnio padło na Albanię. Dzięki lazurowemu wybrzeżu w okolicach Ksamil została okrzyknięta „europejskimi Malediwami”. Lub ewentualnie albańską Ameryką, ze względu na wąwóz Osumi, przypominający ponoć Kanion Kolorado.
Te nachalne porównania pojawiają się przede wszystkim w mediach społecznościowych – i to jestem jeszcze w stanie wybaczyć. Dużo gorzej, gdy stosują je profesjonalne media.
Trudno bowiem o bardziej dobitny przykład pójścia na dziennikarską łatwiznę i posługiwanie się wytartymi kliszami.
Wiem oczywiście, że tego rodzaju tytuły i hasła dobrze się klikają i zapewniają zasięgi. Problem w tym, że nie mają w sobie ani krztyny prawdy. Pokazują natomiast, jak bardzo można spłycić każdy temat. Wierzcie mi, Bydgoszcz – choć piękna – nie ma nic wspólnego z Wenecją. A jeżeli Albanię, tylko na podstawie koloru morza możemy przyrównać z Malediwami, to równie dobrze każdą nieco niższą kobietę możemy traktować jako drugą Scarlett Johansson.
W tym poszukiwaniu na siłę podobieństw widzę nie tylko przejaw ignorancji, ale też po prostu niesprawiedliwości. Każdy kraj, miasto czy miejsce ma własny charakter. Są jedyne w swoim rodzaju (na dobre i na złe). Zasługują na to, by dostrzec ich cechy bez wtłaczania na siłę w ramy podobieństw. Tym bardziej, że w takim traktowaniu jest coś protekcjonalnego. Całkiem ładna ta Bydgoszcz, niemal jak Wenecja, ale – w domyśle – to tylko jej brzydsza, biedniejsza siostra.
Będąc w Albanii przez kilka dni (bywałem tam jednak wcześniej i zjechałem wówczas cały kraj), malediwskie obrazki tym razem na szczęście ominąłem. I choć ten kraj od mojego pierwszego pobytu mocno się zmienił, nadal pozostaje niezwykle różnorodnym regionem o skomplikowanej i długiej historii. Ma własne problemy oraz sporo ambicji i sprowadzenie go do kolorowego obrazka kojarzącego się z Malediwami jest ogromnym uproszczeniem. Zasługuje na to, by go odwiedzić, niezależnie od skojarzeń. Tym bardziej, że jest to obecnie dość łatwe. Dojazd autem zajmuje około dwudziestu godzin i nie trzeba już, jak kiedyś, sterczeć pół dnia na granicy, próbując uniknąć opłat “za dezynfekcję”. Do Tirany jest też obecnie sporo bezpośrednich lotów. Ja akurat korzystałem z połączeń Wizz Air, który lata do stolicy z sześciu polskich miast.
Pamiętajmy zresztą, że owe „Malediwy” – nawet jeżeli już się na to porównanie zgodzimy – to zaledwie malutki wycinek albańskiej rzeczywistości.
Plaże plażami, ale jest przecież Tirana. Fascynujące miasto, które trudno pokochać od pierwszego wejrzenia, ale któremu nie sposób odmówić energii i witalności. W cudowny sposób stoi jedną nogą w przeszłości, a drugą w teraźniejszości, mając mnóstwo nowoczesnych klubów, w których można palić sziszę, ale też ogromne socjalistyczne place z mozaikami przedstawiającymi narodowych bohaterów.
A nie tak daleko od centrum stoi gigantyczny schron zbudowany na polecenie dyktatora Envera Hodży. Istnienie budynku było niegdyś trzymane w ścisłej tajemnicy. Dziś te ponure pomieszczenia można zwiedzać. Gdzieś pośród artefaktów z minionej epoki unosi się duch Hodży, człowieka, którego paranoja wpłynęła na życie przynajmniej kilku pokoleń.
Dla kontrastu, czternaście kilometrów za stolicą działa sobie restauracja Gourmet Marchesi, z widokiem na dolinę rzeki Erzen, prowadzona przez Gëzima Musliakę.
Sześćdziesięciodwuletni właściciel i szef kuchni – szczupły mężczyzna z gęstą czupryną włosów – stworzył na bazie albańskich przepisów nowoczesną kuchnię. Jakość jego dań potrafi w jednej chwili wymazać całą trudną historię tego kraju. W kolejce do stolików ustawiają się niemal wszyscy, od smakoszy począwszy, na artystach i politykach skończywszy. Jeżeli przyjedziecie tu odpowiednio wcześnie, Gëzima spije was robioną własnoręcznie raki (wyśmienitą) i pozwoli czekać na posiłek na tarasie z widokiem, który będzie wracał do was w marzeniach sennych.
Widoki to zresztą zdecydowanie mocna strona Albanii i jeżeli zahaczycie o Berat, nie odpuszczajcie też kanionu Osumi.
Berat jest z Tirany w zasięgu, to niedaleko, a dojazd łatwy. Od mojego ostatniego pobytu, ulokowane nad rzeką miasteczko kamiennych domów podążyło drogą „turystyczną”. Wciąż można tu jednak znaleźć kilka spokojnych miejsc dla siebie. Przy odrobinie uwagi, traficie na przykład na plaże lub drewniane platformy nad rzeką, na których przesiadują miejscowi lub bawią się dzieciaki. Stanowią one oazę codzienności, równoległą do turystycznego świata, i nic nie stoi na przeszkodzie, by do niej na chwilę dołączyć.
Sam kanion Osumi ma 26 kilometrów długości, sięga miejscami 400 metrów wysokości i liczy dobre 3 miliony lat. Ponoć można go przepłynąć w ramach raftingu. Mnie jednak wystarczyło zatrzymanie się na kilku punktach widokowych, które pozwalają spojrzeć w czeluści wąwozu z samej góry. To solidnie zrobione, metalowe platformy z zadaszeniem. Ich obecność uświadomiła mi zresztą, jak bardzo Albania przez ostatnie lata się rozwinęła. Gdy byłem tu pierwszy raz, o takich udogodnieniach dla zwiedzających nie było mowy. Głównym problemem, z którym borykał się kraj, były zatrważające stosy plastikowych worków walających się niemal na każdym poboczu. O turystach nikt jeszcze nie myślał. Zdaje się, że to już przeszłość.
Do kanionu nie dostaniecie się transportem publicznym.
Jeżeli nie macie auta, pozostaje wam taksówka bądź wynajęcie samochodu z kierowcą (całodzienny koszt to około 50-60 euro). Ale, gdy już dotrzecie do celu – nie spieszcie się. To miejsce jest tak majestatyczne, że potrzeba chwili, by wsiąknęło wam w żyły.
A przede wszystkim nie myślcie o kanionie Osumi, jako o albańskim Kanionie Kolorado! To zupełnie inna geografia, inna roślinność i inna historia. I jednak też inna skala.
Osumi nie jest Wielkim Kanionem, a Albania nie jest Malediwami. I właśnie dlatego warto tu przyjechać.