Wybrałem się do greckiej Matali – mekki hipisów, którzy pół wieku temu próbowali stworzyć tu nowy świat
Latem, otoczone płotem jaskinie, do których trzeba się wspinać po niemal gładkich kamiennych ścianach i naturalnych stopniach, rozdeptują tysiące turystów szukających miejsca, w którym spali niegdyś Joni Mitchel i Bob Dylan. Wcześniej jednak te naturalne wapienne pieczary obok plaży w Matali – kreteńskiej mieścinie trzech ulic – zajęły zastępy hipisów, nie bacząc na to, że zamieszkują starożytne rzymskie grobowce.
Teraz, przed sezonem, mam jednak to miejsce na własność. Ani jednego człowieka, ani śladu ptaka, czy chociażby kota. Możesz robić, co ci się podoba.
Wiatr hula pomiędzy opustoszałymi grotami, wywiewając resztki hipisowskiego ducha i przywracając na moment to miejsce poprzednim właścicielom – rzymskim umarłym. Półki pracowicie wykute w kamieniu, komnaty z przeznaczeniem na kilka, trzy, może cztery ciała. Uderzenia fal odbijają się w półmroku od ścian. Trzeba schylać głowę, by nie wyrżnąć czołem w lepki od morskiej soli sufit. Gdzieniegdzie, w większych grotach w podłodze zieją otwory wyżłobione przez sączącą się wodę.

Matala wciąż jednak żyje hipisowską przeszłością. Karmi się historią dzieci-kwiatów, a wszystko podlega tu regułom spektaklu.
Miejscowość na południu Krety rozlewa się wzdłuż kameralnej, pięknej zatoki. Od prawej łuk wody zamykają skalne ściany z naturalnie wyżłobionymi jaskiniami. Od lewej tłoczą się opustoszałe teraz budynki. Wszystkie należą do efemerycznego świata wakacyjnego. Przykryte dyktowymi daszkami budy. Dziesiątki krzyczących kolorową czcionką tablic, przekonujących, że tylko tu i nigdzie indziej odnajdziesz najbardziej tradycyjną Grecję lub tylko tu i nigdzie indziej siadali prawdziwi hipisi. Chodniki z namalowanymi farbą kwiatami i znakami pokoju; dziesiątki knajp zajmujących każdą wolną przestrzeń. Hotele, apartamenty, pokoje i sklepiki z biżuterią i chińskimi drobiazgami udającymi, że pochodzą z tej ziemi.
Teraz wszystko to zamknięte na cztery spusty. Niemal nikt tu już nie mieszka. Hipisowsko-turystyczna karuzela zatrzymała się na kilka kilka miesięcy. Niebawem znów ruszy, dając przyjezdnym, dowożonym przez autokary chwilę złudzenia, że nic od czasów wolnej miłości się nie zmieniło, z wyjątkiem tego, że dziś trzeba za wszystko płacić twardą gotówką. Na samych życzeniach miłości i pokoju daleko już nie zajedziesz.
W 1964 roku – gdy pojawili się tu pierwsi obcokrajowcy, zaczynając całą, trwającą przez następną dekadę zabawę – nie było tu nawet prądu, a wodę ciągnęła terkocząca dieslowska pompa, od której hałasu głowa pękała bardziej niż od pitego przez całe dni i noce taniego wina.
Jedynym miejscem oferującym coś do jedzenia był postawiony u progu plaży kafenion „Manoli”. Zachodzili do niego rybacy, na tyle mądrzy, by wiedzieć, że pracy należy poświęcać tylko tyle czasu, by dało się z niej przeżyć.
Nikomu wtedy jeszcze nie śniło się o hipisach. Kilku Francuzów, Austriaków i Brytyjek, którzy trafili tu przypadkiem i spędzali większość dni na pływaniu w morzu i wylegiwaniu się na tej oszałamiającej plaży – wtedy niemal bezludnej – byli po prostu młodymi podróżnikami. Niestrudzonymi włóczęgami, spadkobiercami Kerouaca, wierzącymi, że życie można spędzić w drodze, nieustannie się przemieszczając i nie wybiegając myślami dalej niż na najbliższy tydzień.
Zanim większość z nich przebudziła się ze snu, wsiąkła już w Matalę. To miejsce nie miało ich już nigdy opuścić. Pozostało jako wspomnienie z młodości i innego życia, obrazy które wygrzebuje się z zakamarków głowy czując przy tym lekkie ukłucie melancholii.



Musiało minąć trochę czasu, aby wieść o jaskiniach Matali rozniosła się po świecie. Wkrótce przyniosła ona falę młodzieży latem oblepiającej wejścia do grot. Puszczającej Hendrixa z jedynego w okolicach sprzętu grającego, zajadającej kozi jogurt kupowany od kręcących się po górach pasterzy, poszukującej w ciemnościach nocy i w mroku pijaństwa ścieżek do jaskiń. I wreszcie sprzedającej w Iraklionie krew za cztery tysiące drachm, by móc dalej ciągnąć tę przygodę życia pomimo pustki w kieszeni.
W sześćdziesiątym ósmym nad zatokę dotarł ścieżką – dziś nie ma już po niej śladu, znikła pod warstwą asfaltu – Thomas Thomson, reporter magazynu LIFE, by zamienić to niepozorne miejsce w kilkaset słów i uczynić je realnym dla kogoś więcej niż te trzysta rezydujących tu osób.

Po publikacji w amerykańskim magazynie do Matali zaczęły ściągać tysiące podróżników. Większość z nich z myślą o spędzeniu w greckiej miejscowości letnich miesięcy, niektórzy chcąc pozostać tu już na zawsze. Pojawiają się artyści: Joni Mitchell (jej piosenka Carey z ’71 roku opowiada o romansie, jaki przeżyła w Matali), Bob Dylan, Cat Stevens.
Po raz kolejny w swojej długiej historii – przygarniającej Minojczyków budujących tu port Fajstos, a później Rzymian dumających nad kształtem Kodeksu Praw z Gortyny – miejscowość zaczęła zapadać się pod własnym ciężarem. Kameralne miejsce, zajęte przez kilka wolnych duchów, zamieniło się w ginący pod tysiącami ciał cel wakacyjnych wycieczek. Większość z nowych przybyszy niewiele już miało zresztą wspólnego z hipisami. Bliżej im było po prostu do młodzieży spragnionej swobody i imprez.
Wieść o dziwnych obcokrajowcach zajmujących jaskinie przyciągała w weekendy Greków z okolicznych wiosek i miasteczek. Zjeżdżali pod wapienne skały, by zjeść w tawernie rybę i pogapić się z satysfakcją na Amerykanów mieszkających w jaskiniach niczym przybysze z prehistorycznych czasów.
Być może dla młodych Jankesów te skupione na nich spojrzenia nie były tak wysoką ceną za spełnianie marzeń o byciu poza wszystkim, czego tak kurczowo trzymali się ich rodzice.
Ceną za wymigiwanie się od wycieczki w żołnierskim rynsztunku do Wietnamu i płaczu po śmierci Kennedy’ego. Wystarczyło jedynie pogodzić się z nieskrywaną uciechą pojawiających się w Matali Greków, że Ameryka to kolos na glinianych nogach, wegetujący w zatęchłych grotach bez prądu i wody.
Wieść o pijaństwie i szalonych orgiach ściągały ciekawskich, którzy chcieli choć popatrzeć, sprawdzić, ile prawdy jest w tych powtarzanych sprośnościach. I choć na seks trafić było tu trudno, widok coraz bardziej roznegliżowanych hipisów, okrytych często zaledwie cienkim skrawkiem materiału, przyozdobionych naszyjnikami z ludzkich zębów (w końcu mieszkali w dawnych grobowcach) dla Greków z głębi wyspy, nie mających wcześniej kontaktu z turystami był szokujący. Tysiące upalonych półnagich osób pląsających po plaży równie dobrze mogły być kosmitami.
Rosnąca sława Matali ostatecznie ją pogrążyła. Władza straciła cierpliwość. Junta wojskowa, wspierana przez kościół dopatrujący się w hipisach perwersyjnych bezbożników, rozpędziła zebrany tłum. Historia miejsca, które każdemu miało oferować nieskrępowaną wolność dobiegła końca.

Chodzę po opustoszałych pieczarach Matali i odczytuję pozostawione na ścianach ślady.
Wyryte z zapałem imiona. Namalowane wyblakłą dziś farbą postacie. Kobiety o pełnych kształtach, brodaci mędrcy, suche drzewa dźgające niebo, posępne sylwetki ptaków, jakieś martwe ciała. Przez dobrą dekadę, zanim władze spowitej dyktaturą Grecji nie rozprawiły się z tym całym towarzystwem zamykając dostęp do jaskiń i traktując właścicieli coraz liczniejszych knajpek pałkami po plecach, by oduczyli się zadawania z cudzoziemcami, przybysze zostawiali po sobie ślady, które teraz układają się teraz w grubą księgę minionych czasów.
Kultura nomadów w Matali już od dawna nie istnieje. Zanim hipisów przepędziła władza, większość odpłynęła zresztą znad greckiej zatoczki sama, zmęczona spartańskimi warunkami życia w jaskiniach. Wolność, seks, wino i słońce tracą na atrakcyjności po kilku tygodniach mycia głowy w słonej morskiej wodzie. Część wyjechała zniechęcona zaprzedaniem ideałów i postępującą komercjalizacją miejsca.
Ale mimo wszystko, czyż nie było pięknie choć przez kilka miesięcy żyć złudzeniami?

Tysiące ludzi …zaparkować
auto to koszmar około1 km od plaży.
Pełna komercja. Ale miejsce piękne.
Przyjechać Tu w październiku.
.