„Komorebi” oznacza po japońsku „słońce przesączające się przez drzewa”. Obserwowanie tych ulotnych chwil niesie sporo radości
Fot. Travel Magazine
To jest ten moment, którego nie możecie przegapić. Trwa jakieś trzy tygodnie, a w tym roku zaczął się wcześniej niż zwykle. Przy rekordowo wysokich temperaturach, trzeba założyć, że potrwa też krócej niż zazwyczaj. Czas zieleni.
W polskich lasach (i parkach) trwa właśnie seans nowej ery technikoloru. Prezentuje każdy możliwy odcień zieleni: niemal neonową barwę świeżego mchu, matową szarość topól, limonkową liści ziarnopłonów i nasyconą mniszków lekarskich. Ta zieleń jest świeża, pełna energii i życia. Niemal widać, jak napędzają ją fale soków przepływających przez roślinne komórki, jak wszystko buzuje i zmienia się. Za kilka tygodni ten cały ferment minie. Zieleń się uspokoi i wpadnie w stateczną głębię, która pozostanie z nami do późnego lata. I choć spędzanie czasu w lesie będzie wtedy równie kojące, teraz – w tym wiosennym słońcu i w akompaniamencie ptasich śpiewów – staje się czymś wyjątkowym. Jest niczym wizyta w luksusowym spa.
Staram się więc łapać te chwile każdego dnia, wiedząc, że niedługo przeminą.
Gdy codziennie patrzę na zieleń, wyłapuję wszystkie jej zmiany. Dzięki temu unikam poczucia, że znów mi coś ucieka. Że coś przegapiłem. A więc każdego dnia, choć na dziesięć minut.
Zieleń nie jest nam obojętna ewolucyjnie. Jesteśmy tak skonstruowani, że dostrzegamy więcej jej odcieni niż jakiejkolwiek innej barwy. To umiejętność, którą dostaliśmy w spadku po przodkach. Dostrzeganie szczegółów pośród zieleni – która była naszym naturalnym otoczeniem – pozwalało przetrwać łowcom-zbieraczom. Być może zresztą właśnie dlatego zielony kolor działa na nas tak korzystnie. Czujemy się pośród niego we właściwym miejscu, bo od tysięcy lat zawsze był w zasięgu naszego wzroku. To barwa, która obok niebieskiego nieba, jest nam najlepiej znana i do której jesteśmy przyzwyczajeni. Gdy na nią patrzymy, uspokajamy się, a poziom stresu spada.
W myślach rozwieszam już więc między dwoma drzewami hamak, by mając nad sobą dach zieleni i widząc grę światłocienia, wylegiwać się przez większość wiosny.
Wyczuleni na detale świata Japończycy ukuli nawet odrębne słowo na określenie migotania światła i cienia spowodowane ruchem liści na wietrze. „Komorebi”. Dosłownie oznacza ono „słońce przesączające się przez drzewa”. Jak na Japończyków przystało, ukryli w tym wyrazie sporą dawkę zen. „Komorebi” jest bowiem zjawiskiem niezwykle ulotnym, istniejącym tylko raz, w danej chwili. Nigdy się już nie powtarza w tym samym wymiarze. Jego obserwowanie oznacza więc zanurzenie się w chwili. Życie tymi kilkoma sekundami lub minutami. Gra światła i cienia, zrodzona z ruchu liści, pojawia się zresztą jako motyw przewodni nowego filmu Wima Wendersa „Perfect Days”, który jest świetnym dziełem i o którym piszemy w tym tygodniu tutaj.
Na razie hamaka jeszcze sobie nie sprawiłem, męczę więc kości rozkładając się na przeróżnych twardych ławkach. Jeżeli macie jakieś doświadczenia z użytkowaniem hamaków turystycznych, dajcie koniecznie znać (tu, w komentarzach lub na Facebooku). Co polecacie i co przed zakupem trzeba wiedzieć.
Mam słabość do zieleni w każdym wydaniu. I choć doceniam tą rozbuchaną i ekspansywną, jaka występuje w tropikach – w lesie w Tajlandii czy Kostaryce – w tej naszej, europejskiej, jest jednak coś wyjątkowego. Zieleń w ciepłych krajach jest niemal zawsze taka sama i nigdy nie przemija. U nas jej wybuch jest nagrodą za smętne miesiące późnej jesieni i zimy. Niosącą optymizm zmianą, której nie sposób przegapić. Myślę więc, że cieszymy się z niej bardziej niż trochę zblazowani pod tym względem mieszkańcy krajów wiecznie unurzanych w wachlarzu barw.
Doceniamy drobne liście i kwiaty bardziej również dlatego, że mamy świadomość ich efemeryczności.
Ten mikrokosmos zmienia się niemal każdego dnia, pęcznieje i przeobraża się, by za kilka tygodni uzyskać stan głębokiej równowagi. Mimo optymistycznego wymiaru, świeża zieleń ma w sobie trochę nostalgii. Patrząc na ten coroczny cud i ciesząc się z niego, gdzieś z tyłu głowy kołacze nam przecież myśl o przemijaniu i śmierci.
Czy to źle? Stoicy, których podejście do świata cenię, powiedzieliby że nie. Zalecali częste myślenie o rzeczach, które tracimy i wartościach, które przemijają. O zdrowiu, pieniądzach, młodości, związkach, uczuciach, życiu. Tę praktykę polecają nie po to, by wprowadzić się w stan permanentnej depresji i czarnowidztwa, lecz by oswoić się z utratą. A przede wszystkim po to, by docenić to, co aktualnie mamy. Ma to ułatwiać uzyskanie spokoju umysłu. Skoro bowiem przyjmiemy do świadomości, że wszystko w końcu znika albo że coś może się nie udać – związek, inwestycja finansowa, podróż – przestajemy się tym zamartwiać.
Cóż z tego bowiem, że za jakiś czas nie będziemy mogli czegoś robić lub czegoś doznawać, skoro możemy to robić w obecnej chwili? Nawet jeżeli coś utracimy lub coś się nam nie uda, zanim to nastąpi jest szansa, że doświadczymy kilku cudownych chwil. Tak, jak w przypadku obserwowania „komorebi”.


