Niewiarygodna historia, nieuzasadnione metamorfozy bohaterów i okropne piosenki o waginoplastyce. A mimo tego „Emilię Pérez” ogląda się doskonale
Jacques Audiard, reżyser filmu, który zdobył aż trzynaście nominacji do Oskara, wie po prostu, jak robić kino. „Emilia Pérez”, ma mnóstwo niedostatków, które bledną jednak dzięki warsztatowi twórcy. Prowadzi on swoje dzieło w sposób niebywale precyzyjny i pewny, robiąc z widzami, co tylko zechce.
Film opowiada o meksykańskim szefie narkotykowego kartelu, który postanawia pójść za głosem serca i poddać się tranzycji. Całe życie czuł się kobietą. Znajduje młodą, zdolną prawniczkę, która ma mu pomóc przeprowadzić plan, finguje własną śmierć, poddaje się operacji i zaczyna nowe życie jako Emilia Pérez. A to wszystko przeplatane piosenkami i scenami tanecznymi, francuski reżyser postanowił bowiem nadać dziełu formy musicalowej. I nie oszukujmy się, część z tych utworów jest okropna.

„Emilia Pérez” nie bardzo więc broni się jako musical. Brakuje tu nośnych utworów, a niedostatki wokalne aktorek trzeba było podciągać przy pomocy AI. Nie broni się też jako wiarygodny dramat psychologiczny. Gangster wraz ze zmianą płci przechodzi niemal automatycznie całkowitą metamorfozę, stając się łagodną kobietą czyniącą dobro (tak, jakby cechy osobowościowe były zależne tylko od fizyczności). Niespecjalnie broni się też jako traktat o wyzwaniach wiążących się ze zmianą tożsamości, mnóstwo tu bowiem psychologicznych mielizn i spłyceń. Film zdenerwował zresztą rzeszę widzów LGBT, którzy uznali, że bohaterka przedstawiana jest w stereotypowy sposób, a temat tranzycji zupełnie wykoślawiony. Walcząca o prawa osób LGBT organizacja GLAAD, określiła nowe dzieło Audiarda „głęboko wstecznym przedstawieniem kobiety trans”.
Emilia Perez wzbudza emocje
Dlaczego więc ten film zdobył tak dużą uwagę mediów, krytyków i widzów? Ponieważ jest współczesną baśnią. Gdy zacznie się go w ten sposób traktować, staje się nagle porywającym widowiskiem, w które można zupełnie po dziecięcemu wpaść po uszy. Audiard najwyraźniej nie miał ambicji tworzyć mocno zaangażowanego, przełomowego kina (choć nominacja do Oskara w kategorii aktorskiej dla Karli Sofíi Gascón jako pierwszej osoby transpłciowej jest w jakimś sensie przełomem). Sceny musicalowe są czytelnym sygnałem reżysera, by nie traktować tej historii zbyt poważnie. Kto by się doszukiwał ukrytej głębi i znaczeń w filmie, w którym nagle zaczyna się tańczyć i śpiewać o tym, jak z penisa zrobić waginę? Audiard w materiałach promocyjnych dla Netflixa (który jest amerykańskim dystrybutorem filmu) mówił zresztą: „Nie chciałem, żeby to było prawdziwe”. Śpiewane sceny nie mają być zestawem muzycznych hitów, lecz sposobem na to, byśmy zawiesili swoją krytyczną niewiarę.
Ten fakt umyka krytykom „Emilii Pérez”. To nie jest film, w którym autentyczność jest najważniejsza. W baśni nie wszystko musi być wiarygodne. Postacie nie muszą być pełne niuansów, a przemiana bohaterów zazwyczaj jest pokazywana w uproszczony sposób. A mimo to od tysięcy lat słuchamy tego typu historii z wypiekami na twarzach.
Jacques Audiard jest sprawnym gawędziarzem. Panuje nad całą opowieścią, prowadząc ją z rozmachem i niezwykłą precyzją. Ten film nawet przez minutę nie jest nudny. Przeskakuje swobodnie pomiędzy telenowelą, thrillerem, musicalem i komedią i mimo swojej absurdalności jest orzeźwiająco pomysłowy. Potrafi być cholernie irytujący, jak i zachwycający równocześnie, uruchamiając w widzach kolejne fale niespodziewanych emocji. I jeżeli nawet rozmywa się pamięci chwilę po wyjściu z kina, pozostaje po nim coś niezwykle cennego – nie do końca uchwytny, ale wyraźny cień przyjemności.
„Emilia Pérez”, reż. Jacques Audiard, w kinach od 28 lutego

