Stambulskie promy są nie tylko środkiem transportu. To odrębny mikroświat
Fot. Julia Zabrodzka
Stambuł tyleż zachwyca, co przytłacza. Kiedy jedziemy przez niego samochodem, zdaje się nie mieć końca. Metropolia ma ponad pięć tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni i prawie 16 milionów mieszkańców. Przez chwilę zastanawiam się, ile najmniejszych państw Europy zmieściłoby się na jej terenie, ale szybko się poddaję. Watykan ma raptem pół kilometra kwadratowego i niecałe tysiąc mieszkańców. Monako – dwa kilometry i niespełna 40 tysięcy mieszkańców, San Marino – 60 kilometrów i 33 tysiące mieszkańców. Krótko mówiąc, Stambuł to moloch.
Turyści zdają się jednak ograniczać zwiedzanie do jednej, góra dwóch dzielnic. Kiedy wysiadam z tramwaju pod Hagia Sophią, mam wrażenie, że wszyscy postanowili ustawić się w kolejce do tego kościoła-meczetu. A jeśli nie czekają akurat na wejście do świątyni, buszują po okolicznych sklepach z tureckimi słodyczami. Sultanahmet – okolica dawnego Kościoła Mądrości Bożej i Błękitnego Meczetu, dwóch najsłynniejszych stambulskich świątyń – przypomina bardziej park tematyczny, odwiedzany wyłącznie przez przyjezdnych, niż fragment żyjącego miasta.

Poza rachatłukum i chałwą można tu nabyć buty. Dziesiątki, setki sklepów, sklepików i straganów, stosy nike’ów, adidasów i new balance’ów. I oczywiście torebki, wszystko markowe. Czy to możliwe, żeby ludzkość potrzebowała aż tylu butów i torebek? Stambuł odwiedzam po raz kolejny i mam wrażenie, że w tej turystycznej okolicy wszystko się intensyfikuje. Coraz więcej ludzi pragnie kupić coraz więcej butów i coraz więcej słodyczy. Spacer przez most Galata do XIV-wiecznej wieży Galata, kolejnego symbolu dawnego Konstantynopola, też nie przyniesie ulgi od zgiełku. Ale każde, nawet najbardziej zatłoczone miasto, ma zakamarki, do których z jakichś powodów tłum nie dociera. W Stambule są nimi promy.
Ucieczka z miasta. Promy Stambułu
Najpierw się gubimy. Przystani promowych w okolicach mostu Galata jest kilka, a naganiacze namawiają nas na rejsy turystyczne. Informacje w internecie nie ułatwiają sprawy, choć znajduję dziesiątki poradników o poruszaniu się po Stambule promami. Są statki pływające po Bosforze wzdłuż europejskich brzegów cieśniny i takie, które przetransportują nas do Azji. Są prywatne i publiczne, turystyczne i lokalne. Niektóre robią pętle dwu- i sześciogodzinne, inne wypływają na zachód słońca, na kolejnych można umówić się na romantyczną kolację. A transport w obrębie miasta to nie wszystko – są też promy długodystansowe.



W końcu, za radą znajomej mieszkającej w Stambule, wsiadamy na publiczny prom w jednej z licznych przystani na Eminönü. Z lokalną kartą miejską płacimy, w przeliczeniu, nieco ponad trzy złote od osoby. Statki uzupełniają system tramwajów, autobusów i metra, a schemat ich tras może przyprawić o zawrót głowy: 34 linie i ponad 50 przystani! Jak się okazuje, jest to transport efektywny i znacznie mniej oblegany, niż można by się spodziewać. A przede wszystkim przyjemny.
Stambuł. Promy to krwiobieg miasta
Prócz nas na pokład wsiada jeszcze kilkudziesięcioro pasażerów, którzy na ogromnym statku niemal nikną. Większość wybiera górny dek. Wieje chłodny wiatr, więc ja chowam się na dolnym pokładzie, z którego mogę podziwiać widoki przez szybę.
Na długich, obitych pseudo-skórą siedzeniach przycupnęło raptem kilka osób. Firanki ozdobione są obrazkiem z wieżą Galata, która miga mi za oknem po lewej. Płyniemy obok przepięknego Pałacu Dolmabahçe – XIX-wiecznej rezydencji, która ma ponoć 1427 okien. Do 1922 roku mieściło się tu administracyjne centrum Imperium Osmańskiego, później w rezydencji zatrzymywał się Mustafa Kemal Atatürk, twórca tureckiej republiki. W tym miejscu Ojciec Turków zmarł, a pałacowe zegary zatrzymano na godzinie jego śmierci. Dziś można je zobaczyć w urządzonym w gmachu muzeum, mnie pozostaje cieszyć się widokiem odbijającej się w wodzie południowej fasady.




Tuż obok stoi nieco mniej okazała i młodsza siedziba Muzeum Sztuki. Za przystanią Beşiktaş mijamy kolejne budowle, w których urządzono luksusowe hotele. Szczególne wrażenie robi należący niegdyś do sułtana pałac Çırağan z drugiej połowy XIX wieku. Kilka minut później zawijamy do przystani Ortaköy, gdzie nad samą wodą stoi meczet o tej samej nazwie z połowy XIX stulecia. A w tle widać już Most Bosforski, łączący brzeg europejski z azjatyckim.
Małe przyjemności. Stambuł i promy
Dalsza trasa nie obfituje już w tak imponujące widoki. Na dodatek zaczyna padać, pasażerowie z górnego pokładu przenoszą się na dół. Chudy kelner z tacą pełną napojów po raz piąty proponuje mi herbatę. Rozglądam się i widzę, że większość osób zdążyła już coś zamówić, więc i ja proszę o gorący napój. Herbatę sprzedaje się w dwóch rozmiarach – śliczne maleńkie szklaneczki w kształcie tulipana już się skończyły, dostaję więc dużą, „turystyczną” wersję. A razem z nią, na pocieszenie, batonik Bounty. Wszystko razem kosztuje kilka złotych. Ośmielona tym, że nikt nie próbuje mnie naciągać, zamawiam kolejny napar, a potem jeszcze zapiekaną bułkę z serem. Przez unoszącą się ze szklanki parę patrzę w okno i cieszę się, że mogę przeczekać deszcz w tak cudownych warunkach.

Po dwóch godzinach docieramy do celu. Przystań w Sariyer to stary drewniany budynek pomalowany na biało, z niebieskimi okiennicami. Kilka kroków dzieli go od portu, w którym na niedużych kutrach uwijają się rybacy, a stado mew czeka na niechciane resztki. Trudno uwierzyć, że miejsce, w którym wylądowaliśmy – z kilkoma restauracjami i maleńkim targiem rybnym – to wciąż Stambuł. Popołudnie spędzamy w restauracji, w której poza nami nie ma ani jednego zagranicznego turysty. Zajadamy się owocami morza, pastą z bobu i sałatką z wodorostów.
Ostatni prom z Sariyer odpływa tuż przez zachodem słońca. Do Stambułu docieramy po zmierzchu i już planujemy, że następny dzień też spędzimy na statku. Cel nie ma znaczenia: ważne, by wejść na pokład, zamówić herbatę i pożeglować – w czasie i przestrzeni.