Hiszpańska reżyserka stworzyła film o relacjach matki i córki, ale też konieczności konfrontacji z własnym życiem
Linia fabularna „Małych miłości” jest niemal płaska. Ponad czterdziestoletnia Teresa (María Vázquez) musi przyjechać na lato z Madrytu do wiejskiego domu żyjącej samotnie matki (Adriana Ozores), która uszkodziła nogę i nie może się samodzielnie się poruszać. Kilka spędzonych razem tygodni stanie się sceną rodzinnej konfrontacji, ale też zmusi każdą z kobiet do rozliczeń z własnym życiem.
Relacja matki i córki nacechowana jest konfliktem. Sfrustrowana unieruchomieniem kobieta strofuje Teresę wymuszając na niej dopasowanie się do jej reguł. Każe myć jej patelnię w rękach, a nie zmywarce, twierdząc, że inaczej pozostanie osad. Ugotowaną przez córkę zupę krytykuje za rzekomy brak octu. Na szczęście jednak reżyserka „Małych miłości” dość szybko wyswobadza się z tych scen i przekierowuje film w nieco innym kierunku. Tworzy obraz mówiący nie tyle o walce matek z córkami (i na odwrót) oraz ciągłym szukaniu akceptacji, ale raczej o przemijaniu, samotności i rolach, które odgrywamy na poszczególnych etapach życia.

„Małe miłości” już w kinach – recenzja
Toczącej się na hiszpańskiej prowincji opowieści nadaje dynamiki pojawienie się ekipy malarskiej, która ma odnowić dom, a szczególnie młodego Jonása (Aimar Vega), aspirującego aktora. Pełni on rolę zwornika pomiędzy matką i córką. To jego swoboda i zainteresowanie obiema kobietami (bez erotycznych podtekstów), zmusza je do przyjrzenia się swoim relacjom. Ale też sytuacji życiowej i skonfrontowania z umykającym czasem.
Skupione na detalach, rozegrane w zaledwie kilku lokacjach i mające ograniczoną obsadę „Małe miłości” poprowadzone są wyjątkowo delikatną kreską. I są przykładem na to, jak wiele tematów i znaczeń można pomieścić w pozornie prostej historii, opowiedzianej bardzo podstawowymi sposobami. Reżyserka poukrywała tu wiele symboli (akt odmalowywania domu i pojawiania się na ścianach nowych warstw farby jest jednym z nich). Siłą napędzają historię są też postacie znajdujące się poza kadrem, lecz obecne w rozmowach, na zdjęciach, w relacjach.
„Małe miłości” opierają się w dużej mierze na grze aktorek, które kilkoma ruchami czy spojrzeniami potrafią sprawić, że sceny nabierają dodatkowych warstw. Cały film jest zresztą rodzajem wielobarwnego gobelinu, tkanego małymi węzełkami i nićmi. Codzienne gesty, szczegóły, dźwięk, cisza, obecność lub jej brak przed kamerą mówią tu nieraz więcej niż to, co podane w bezpośredni sposób.
Zmagania z bezradnością
Narracja „Małych miłości” jest niespieszna, żeby nie powiedzieć leniwa. Dla widza przyzwyczajonego do ciągłych zmian tempa i potoku kadrów seans może być wyzwaniem. W jakimś sensie ten tytuł jest więc odtrutką na pośpiech obecnego świata. Wbrew zapowiedziom dystrybutora nie jest to też typowo „wakacyjny film”, pełen beztroski i letnich kolorów. Owszem, rozgrywa się podczas hiszpańskiego, upalnego lata. W żaden sposób nie jest to jednak obraz płochy. Więcej niż wakacyjnych szaleństw jest tu melancholii, napięć i zmagań z bezradnością. Przez to „Małe miłości” są filmem poruszającym najważniejsze struny człowieczeństwa. Przypominającym nam o tym, że miłość to uczucie łączące czułość i ból, a obawa przed tym, co ma nastąpić jest nieodłączną częścią naszego życia.
„Małe miłości”, reż. Celia Rico, w kinach od 27 czerwca

