Nasze rekomendacje po 41. Warszawskim Festiwalu Filmowym

Pośród ponad stu filmów prezentowanych na tegorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowych, wybraliśmy dla was pięć tytułów. To nie oznacza, że są to najlepsze filmy festiwalu – moglibyśmy do tego zestawienia dorzuć jeszcze przynajmniej kilka – i nie oznacza też, że są zupełnie pozbawione wad. W każdym z nich jest jednak coś, co nas szczególnie ujęło. A dodatkowo, patrząc z naszego podróżniczego punktu widzenia, są też pięknymi obrazami miast lub innych krajów.
Dziewczęta / Voor de meisjes, reż. Mike van Diem

Dziejący się w austriackich Alpach dramat psychologiczny – dwie pary, przyjeżdżające co roku z córkami do wspólnego domu w górach, stają przed koniecznością podjęcia najtrudniejszych decyzji w życiu, gdy obie córki ulegają fatalnemu wypadkowi. Rozwiązanie zagadki, jak doszło do tego zdarzenia jest tu najmniej istotne – reżyser kieruje uwagę na zmieniające się relacje rodziców oraz moment, gdy życie wysuwa się nam z rąk. Jeżeli zapomnimy o trochę zbyt dużym zagęszczeniu mało prawdopodobnych splotów wydarzeń, całość wciąga i budzi prawdziwe emocje, być może dlatego, że postacie są rozpisane naprawdę dobrze, a aktorzy dają z siebie wszystko. Mocny film, zadający głęboko egzystencjalne pytania.
Sprawy rodzinne / Wo Jia De Shi, reż. Ke-Yin Pan

Tajwański reżyser przygląda się rozpisanej niemal na ćwierć wieku historii całkiem zwyczajnej – jak mogłoby się zdawać – rodziny. Podzielony na cztery segmenty dramat, przybliża punkt widzenia poszczególnych członków familii: starszej siostry szukającej własnej tożsamości, młodszego brata, który przypadkowo napotyka biologicznego ojca, matki walczącej o zajście w ciążę i ojca desperacko mocującego się z piętrzącą trudy codziennością. Wątki, pokazane niechronologicznie, przeplatają się, odkrywając coraz głębsze warstwy, znaczenia i fakty. „Sprawy rodzinne” chwilami niepotrzebnie uderzają w sentymentalny ton, ale mimo tego okazują się udaną intymną opowieścią o dojrzewaniu, bliskości, stracie i niespełnionych nadziejach. Miłośnicy szybkich zwrotów akcji mogą przysnąć w fotelu, kto lubi jednak delikatne, stonowane kino mówiące o codziennym życiu, wyjdzie z seansu zadowolony.
Znaki Pana Śliwki, reż. Urszula Morga, Bartosz Mikołajczyk

Dokument przedstawiający życie grafika, Karola Śliwki, twórcy ponad 400 znaków, z których wiele (np. znak PKO BP) stało się częścią naszej współczesnej kultury. Film powstał w pełni na podstawie zachowanych archiwaliów, w tym rodzinnych nagrań video samego Śliwki. To opowieść o talencie, pasji do pracy oraz miłości będącej paliwem dla codzienności. Chwilami, zapewne z braku archiwalnych materiałów, ta historia traci dramaturgię. Jednak sam Śliwka – ze swoim jowialnych charakterem, skromnością i pogodą ducha – potrafi skutecznie przyciągnąć uwagę widza.
Nino, reż. Pauline Loquès

Francuski dramat, który na tegorocznym festiwalu zdobył główną nagrodę. Czy jury dokonało najlepszego wyboru, można dyskutować, nie zmienia to jednak faktu, że sam w sobie ten kameralny francuski film jest dziełem udanym. Dziejąca się przez trzy dni opowieść o młodym mieszkańcu Paryża, który musi skonfrontować się z zaskakującą diagnozą medyczną oraz brakiem kluczy do własnego mieszkania. Jurorzy festiwalu napisali:
„Główna nagroda trafia do dzieła o wielkiej subtelności. Unikając banałów historii, rozwija się z empatią wobec bohatera, z zaskoczeniem dla widza, z czułością ukazując młodego mężczyznę, który staje w obliczu kresu własnego życia”.
I w zasadzie można się z tym opisem zgodzić. To kameralne kino, w którym najważniejszy jest bohater, a jego podróż nie jest w zasadzie podróżą fizyczną, a wewnętrzną. Choć Paryż nie jest tu bez znaczenia.
Left-Handed Girl, reż. Shih-Ching Tsou

Nakręcony pozostającymi wiecznie w ruchu kamerami, przyglądający się z bliska bohaterkom portret trzech kobiet, których losy splatają się na tętniącym życiem nocnym targu w Tajpej. Film, dzięki dystrybucji So FILMS, trafi już za miesiąc do polskich kin.
Dynamicznie sfilmowana historia matki i dwóch córek zręcznie łączy humor z dramatem, będąc też wspaniałym obrazem azjatyckiego miasta. Reżyserka poświęca każdej z bohaterek równie dużo uwagi, płynnie zmieniając punkt widzenia – raz matki, raz starszej córki, by za moment pozwolić nam patrzeć na świat oczami dziecka. Dramat rozgrywa się na zmieniających się płaszczyznach, ale niemal nigdy nie traci dynamiki, pozostając nieustannie angażującym. W tle przewijają się konflikty ekonomiczne, pokoleniowe oraz te wynikające ze zderzenia tradycji i nowoczesności. Pod sam koniec następuje dość niespodziewany zwrot akcji – być może trochę zbyt późno, by miał szasnę w pełni wybrzmieć – który nadaje temu szalonemu filmowi większej głębi. Świetny montaż, aktorstwo i sprawnie napisana historia wystarczyły, by „Left-Handed Girl” został tajwańskim kandydatem do Oscara.

