Każde miejsce ma własny kod zapachowy, a odkrywanie go może być częścią podróżowania. Przygotujcie się na skrajne doznania!
Fot. Petr Sidorov/ Unsplash
Błąkanie się w świeżym mroźnym powietrzu, z glühweinem w dłoni, po świątecznych targach to z pewnością jedna z przyjemności tej chłodnej pory roku (pominę milczeniem ceny, jakie osiąga w takich miejscach kubek dość marnego jednak wina). Istotą tego doświadczenia nie jest jednak smak gorącego alkoholu, ani nawet atmosfera bożonarodzeniowych kiermaszów. Istotniejsze wydaje się zatopienie w chmurach gęstych aromatów, które tak pobudzają naszą wyobraźnię i pamięć. Korzenny, trochę cierpki zapach glühweina, mocna nuta świerkowych gałązek, aromat pieczonych na ruszcie kasztanów. Gdy je czuję, momentalnie przenoszę się do Szwajcarii. Kilka lat temu przez kilka dni jeździłem po tamtejszych grudniowych kiermaszach. Dla Was być może ten zapachowy zestaw będzie powrotem do innych miejsc: niemieckich, austriackich, a może polskich miast.
Żyjemy w świecie pełnym zapachów.
Niektóre działają na nas przyciągająco, inne odpychają. Kształtują nasz nastrój, budząc całą gamę uczuć. Do jakiegoś stopnia wpływają też na to, jak postrzegamy codzienność. Aż trudno uwierzyć, że tak wytrawny badacz rzeczywistości, jakim był Karol Darwin, zapachy lekceważył. W 1874 roku napisał, że węch nie oddaje wielkiej korzyści ludzkości. Panie Karolu, śmiem się nie zgodzić.
Myślę też o tym, jak dużą rolę odgrywa węch na naszym podróżniczym poletku. Czy zdarzało Wam się podróżować zapachowo?
Każde miasto i niemal każde miejsce jest przecież naznaczone własnym, unikalnym kodem zapachowym. Wyłapujemy go zazwyczaj nieświadomie, chyba że doznania są na tyle mocne, że zwrócą szczególnie naszą uwagę. Jeżeli byliście kiedyś w farbiarniach w marokańskim Fezie z pewnością do dziś pamiętacie ostry zapach mocznika i namaczanej do farbowania skóry. Być może do tego dojdzie jeszcze aromat świeżej mięty. Marokańczycy podtykają ją pod nos co bardziej wrażliwym Europejczykom, by zamaskować zapachy dolatujące znad basenów z barwnikami.
Jak pisze w książce Węch. Co nos mówi umysłowi Ann-Sophie Barwich, ludzie umieją odróżniać kilkaset tysięcy zapachów. Nie mamy przekonywującego naukowego wyjaśnienia, jak nasz mózg opracowuje wszystkie te doznania – nie mamy pojęcia, jak ludzki mózg tworzy i przypisuje zapachom znaczenia. Zmysł, którym posługujemy się na co dzień, wciąż pozostaje w dużej mierze tajemnicą.
Pewne jest, że pamięć zapachowa jest jedną z najtrwalszych.
Gdy natkniemy się na zapisaną w naszej głowie nutę, bezbłędnie potrafimy odtworzyć okoliczności, które towarzyszyły jej poznaniu. Nawet jeżeli upłynęło kilkadziesiąt lat. Węch jest więc bezbłędnym wehikułem czasu. W ciągu ułamka sekundy zapach potrafi nas przenieść do odległej przeszłości. Perfumy przypominają nam o dawnej miłości, zapach dziegciu używanego do konserwowania podkładów kolejowych (w Polsce już na niego raczej nie natraficie) wysyła nas bezpośrednio do dzieciństwa, a aromat rozgrzanego rozmarynu wprost na greckie wyspy. To działa skuteczniej, niż oglądanie zdjęć lub filmików.
Intrygującym pomysłem może być więc odbywanie podróży węchowych.
Zwiedzanie miejsc, wykorzystując do tego nie wzrok, czy nawet słuch, ale właśnie nos. Poruszanie się, kierując się przede wszystkim węchem. Podążanie za zapachami i rejestrowanie tych, które nas otaczają. Jestem przekonany, że szybko okazałoby się, że każde miasto pachnie inaczej. Te doznania są oczywiście zmienne. Zależą przecież od pory roku, temperatury, pogody, a nawet tego, czy mamy akurat katar, czy nie. Pamiętam, gdy dekadę temu byłem w Damaszku, w sierpniu miasto było rozgrzane i pachniało przede wszystkim spalinami (w gorącym powietrzu ich chmura wisiała bez ruchu nad ulicami). Gdy wróciłem tam miesiąc później, te same miejsca pachniały już wrześniową wilgocią i deszczem. Po spalinach nie było śladu, zniknęły wraz z wiatrem ciągnącym znad gór.
Takie podróże zapachowe mają w siebie wpisane spore prawdopodobieństwo dość skrajnych doznań i trzeba się z tym pogodzić.
Możemy w ciągu nawet kilku minut przenieść się pomiędzy zachwycającym zapachem a odpychającym smrodem. Nieprzewidywalność jest jednak częścią podróżowania. Jest ciekawa.
Mam zresztą dość sporą tolerancję zapachową – nie przeszkadza mi nawet wąchanie duriana, który uchodzi za jeden z najbardziej śmierdzących owoców świata. Wpadnięcie nagle w miejsce spowite wątpliwymi zapaszkami zazwyczaj nie powoduje u mnie torsji.
Jest jednak jedna przestrzeń, w której moja wyrozumiałość się kończy. To łazienki i toalety. W podróżach musiałem czasem korzystać z łazienek, do których wejście wymagało całkowitego wstrzymania oddechu i bardzo szybkiego uwijania się z celem wizyty. W tym przypadku moja podróżnicza ciekawość się wyczerpuje i nie jestem w stanie dostrzec żadnych plusów toalet w których…, sami wiecie. Mogę spać na podłodze, telepać się w ledwo trzymającym się w jednym kawałku pociągu, mogę nawet stołować się podejrzanych restauracjach. Wysprzątana łazienka, w której na wejściu wita cię nienachalny, ale przyjemny zapach sączący się z odświeżacza, to jednak minimum komfortu, który jest mi potrzebny. I coraz częściej wybieram hotele i restauracje, które mogą mi go zapewnić.
Czy to oznaka, że się starzeję?
