Do Rzymu jedzie się, by poczuć siłę niezmienności
Rzym jest dobrym miejscem, gdy chcecie się na chwilę oderwać od zawirowań codzienności, coś przemyśleć lub zaplanować. Złapać dystans.
Jakby nie patrzeć, to miasto ma blisko trzy tysiące lat historii i widziało już niemal wszystko. W tej skali twoje życiowe potyczki stają się dość mgliste. Jeżeli więc potrzebujesz akurat konkretu, to Wieczne Miasto jest z pewnością dobrym adresem.
Jest tu mnóstwo opowieści w stylu makro. Wystarczy przejść kilka ulic, by trafić na chropowate mury Panteonu. Minąć Kolumnę Trajana z setkami wykutych w kamieniu kadrów z wojny z Dakami. Musnąć wzrokiem Bazylikę św. Piotra, nad którą pracował przecież sam Michał Anioł, czy minąć Koloseum, które od tylu już wieków jest integralną częścią miasta, nawet jeżeli dziś należy głównie do turystów.
Rzym snuje jednak też mnóstwo mikroopowieści, które pozwalają dobrze osadzić się w rzeczywistości.
Gdy tu wrócisz, nieważne po jak długim czasie, możesz być pewien, że twój ulubiony bar – jeżeli oczywiście nie zmiotła go pandemia – będzie wyglądał dokładnie tak samo, jak zawsze.
Co najwyżej jego właściciele będą mieli nieco więcej zmarszczek, a mało gustowne przedmioty ustawione za drewnianym kontuarem przykryte będą odrobinę grubszą warstwą kurzu. Niezmienna pozostanie jednak rodzinna atmosfera, która cechuje te maleńkie rzymskie przybytki codzienności. Niezmienny pozostanie też napływ stałych bywalców. Krótkie pogawędki, nieco złośliwe docinki oraz smak kawy podanej nonszalanckim, ale pewnym ruchem osoby, która robi to codzienne od kilkunastu lub kilkudziesięciu lat.
Nawet jeżeli nie masz ulubionego baru – lub jesteś w Rzymie pierwszy raz w życiu – wystarczy zajść do tego, który jest najbliżej miejsca, w którym nocujesz. Pojawiać się w nim każdego dnia, by wsiąknąć w tę kojącą powtarzalność. I z przyjemnością patrzeć na Włochów, którzy porankami mieszają zawzięcie cappuccino małymi łyżeczkami i pochłaniają rogaliki z czekoladą.
Swoją drogą, nie wierzcie do końca w zapewnienia o tym, że mieszkańcy tego kraju nigdy nie pijają mlecznych kaw poza śniadaniową porą. Owszem, espresso cieszy się tu z pewnością największych umiłowaniem, a cappuccino lub café latte częściej pija się rano. Jednak nie raz widziałem rodowitych rzymian łykających kawę z mleczną pianką nawet i przed lunchem. Jeżeli więc zamówicie mleczną kawę w drugiej połowie dnia, kelner raczej nie napluje wam do niej w złości.
Nie szukajcie też z uporem maritozzi – typowej dla stolicy słodkiej przekąski.
Miękką bułkę rozcina się na pół i faszeruje bitą śmietaną. Owszem, Włosi przepadają za słodkimi śniadaniami i czasem zdarza im się zjeść na nie maritozzi. Nie jest to jednak wcale tak powszechne, jak przedstawiają to przewodniki. Wędrując rano przez miasto i zaglądając do kolejnych barów czy piekarni, dużo częściej traficie na panini i cornetti. Specjalnie mnie to zresztą nie dziwi. Wchłanianie co rano maritozzi – bomby wypełnionej mlecznym tłuszczem – zatkałoby żyły nawet najbardziej zaprawionego w kulinarnych bojach Włocha.
Co nie zmienia faktu, że rzymianie lubią tradycję. I choć miasto do jakiegoś stopnia ulega nowinkom i aktualnym trendom, nie jest to w stanie zachwiać ich umiłowaniem do sprawdzonych smaków, miejsc i zwyczajów. Czy zresztą może być inaczej, gdy na co dzień wędrujesz ulicami mającymi za sobą całe wieki historii? Gdy spoglądasz na mury pamiętające Lucjusza Aureliana czy Nerona? Teraźniejszość, a tym bardziej efemeryczne mody, wydają się wówczas ledwie błahostką.
Wieczorem poszedłem więc do La Carbonara, lokalu, który od kilkudziesięciu lat podaje makaron w wersji, na której cześć przyjął swą nazwę.
I choć na co dzień w zasadzie nie jem mięsa, na ten jeden wieczór porzuciłem swoje zwyczaje, by zanurzyć się w przyjemnej niezmienności. W smaku, który został doprowadzony tu do perfekcji i stał się kompletną całością.
Kelner, niewiele młodszy od mojego ojca, postawił przede mną talerz makaronu. Jedząc, wiedziałem, że te kluski smakowały tu dokładnie tak samo pół wieku temu. I że zapewne tak samo będą smakować za kolejne pięćdziesiąt lat.
I choć ja już raczej tego nie sprawdzę, sama tego świadomość niesie pocieszenie. Co by się w życiu nie działo, zawsze można przyjechać do Rzymu i siąść w znajomym miejscu nad talerzem carbonary. Poczuć, że świat toczy się do przodu swoim stałym i niezmiennym rytmem.
