Te święta mają dużo dłuższą historię, niż nam się wydaje. I dlatego są dla nas tak ważne
Fot. Andreas Kretschmer / Unsplash
Mimo postępującej sekularyzacji świętowanie Bożego Narodzenia ma się w naszym kraju dobrze. Do stołu, zastawionego mniej lub bardziej tradycyjnymi potrawami, siada w Wigilię zdecydowana większość Polaków. Niezależnie od wyznania, czy wiary.
Nosimy to święto w genach. Często się o tym zapomina, ale przecież chrześcijańskie obchody przypadają niemal dokładnie w zimowe przesilenie. A to obchodzone było już tysiące lat temu. Nowa wiara, która rozlała się swego czasu po Europie, dopasowała obrzędowość do świąt pogańskich. W pewnym sensie chrześcijanie przywłaszczyli rzymskie Saturnalia, które z kolei były wzorowane na greckich Kroniach. A te z bazowały na pradawnych obrzędach przypadających na okres zimowego przesilenia.
Do dziś zresztą w naszych bożonarodzeniowych rytuałach dopatrzeć można się sporo pogańskich elementów.
Wystarczy spojrzeć na mak i grzyby, pojawiające się na stołach w przeróżnych postaciach – to echo czasów, gdy nasi przodkowie spożywali substancje halucynogenne, które napędzały przebieg obrzędów. Dziś jemy co prawda tylko niewinne gatunki grzybów, a mak stał się zwykłym elementem potraw, oba składniki mają jednak niewiele wspólnego z chrześcijaństwem. Podobnie zresztą, jak puste miejsce i talerz czekające na „zbłąkanego wędrowca”. Tym zbłąkanym wędrowcem były dusze zmarłych – podczas pogańskich obrzędów składało się ofiarę lub podarunki dla duchów. Kościół zmienił po prostu wymiar pradawnych rytuałów, nakładając na nie własną warstwę znaczeniową.
Mająca tysiące lat ciągłość sprawia, że te święta są dla nas tak ważne.
Powtarzamy – oczywiście w zmienionej formie – rytuały, które sięgają tak odległych czasów, że trudno objąć je wyobraźnią. Istotą świąt, w zasadzie wszystkich, jest powtarzalność. To ona nadaje ram codzienności. Dzięki niej czujemy, że ze światem jest wszystko w porządku (nawet jeżeli do końca nie jest). Daje ona kojącą świadomość, że co by się w życiu nie działo, pewne rzeczy pozostają niezmienne.
I w ten właśnie sposób lubię myśleć o Bożym Narodzeniu. Jako o czasie przesilenia. Najdłuższa noc w roku, posępna ciemność, która zaczyna powoli się wycofywać. Wyznaczany ruchem planet i gwiazd moment, gdy można znów, w jakimś sensie, zacząć wszystko od nowa. Niezależnie od tego, czy ktoś potrzebuje do tego Jezusa, czy solidnej porcji grzybów.
Jako cykliczny punkt odrodzenia, Boże Narodzenie jest mi zresztą bliższe niż Sylwester i Nowy Rok, których nie lubię i które zazwyczaj mnie przygnębiają. Być może dlatego, że świętowanie 1 stycznia ma dużo krótszą historię i sięga zaledwie czasów rzymskich. Na ten dzień przypadało święto Janusa, dwutwarzowego boga bram i przejść, a więc w jakimś sensie też początków. Ale Rzymianie jakoś na nasze tereny nie dotarli, a Prasłowianie o Janusie nie mieli pojęcia (choć niektórzy dopatrują się tu podobieństw do Światowida). O przesileniu zimowym mieli natomiast doskonałe.
Bliskość w kalendarzu obu dat ma jednak wymiar praktyczny – umożliwia długie świętowanie.
W początkach chrześcijaństwa obchody Bożego Narodzenia trwały zresztą minimum osiem dni. To zrozumiałe przecież, by zacząć, nawet rytualnie, życie od nowa, nie można robić tego w pośpiechu. Potrzebne jest przejście przez fazę liminalną. Moment zawieszenia, w którym nie jest się już tym, kim było się dotychczas, ale jeszcze nie tym, kim będzie się za chwilę.
Niestety z tym długim świętowaniem mamy problem. Jak zauważa Robert Makłowicz w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, Polacy nawet świętują w pośpiechu.
„Jeżdżę trochę po świecie i to naprawdę nie będzie kokieteria w stronę rodaczek i rodaków, ale widzę, że pracujemy najciężej w Europie: nikt tak nie zapieprza” – mówi. – „W Austrii, jak jest święto, to dwa dni przed tym świętem jest święto i pięć dni po tym święcie jest święto. To samo jest we Francji i w Niemczech”.
Mam podobne wrażenia. Jesteśmy krajem na dorobku i wciąż gonimy za lepszym życiem. Stąd zresztą pojawiające się narzekania na Boże Narodzenie. W wielu przypadkach przygotowanie świąt staje się nadmiarowym obowiązkiem, który trzeba wcisnąć pomiędzy codzienne zajęcia, z których nikt nas nie zwolnił. No cóż, nasi przodkowie nie musieli tkwić w biurze do osiemnastej…
Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że znajdziecie dla siebie trochę czasu, by się zatrzymać, poczytać, połazić, poleżeć w łóżku, swobodnie poplanować lub zrobić coś, na co macie ochotę (na naszej stronie jest kilkaset artykułów i założę się, że niektóre przegapiliście, nie będzie lepszego momentu, by to nadrobić). Dajcie sobie czas, by znów się odrodzić.
Dobrego zimowego przesilenia i do usłyszenia w nowym roku!
