W czasach nieustannego poczucia nadmiaru ratunkiem mogą okazać się… wyspy
Fot. Aria AI
Jak często wybieracie za cel swoich podróży wyspy? Wychowałem się nad morzem, więc odruchowo szukam w zasięgu wzroku wody. Z łatwością łapię się na „rajskość wysp” i nie potrzeba mi do tego nawet folderu ze zdjęciami palm nad śnieżnobiałym piachem plaż. Szczerze mówiąc, niemalże dowolny okruch skały rzucony na wodę staje się dla mnie automatycznie symbolem Arkadii. W pierwszym odruchu zresztą, myśląc o wyspach, nie wyobrażam sobie dalekich stron, lecz Morze Śródziemne lub ewentualnie Atlantyk. A więc Grecja, Włochy, Madera, Wyspy Kanaryjskie.
Przytłoczony obecnie nadmiarem pracy (jest w tym jakaś złośliwość losu, że akurat latem piętrzą się obowiązki) krążę więc sobie myślami wokół greckich wysp, które zdają się być teraz, gdy tkwię przed komputerem, jakimś światem równoległym, w którym chciałbym się znaleźć. Jakby były kwintesencją wszystkiego, czego akurat mi brakuje.
Nie wszyscy jednak wyspy lubią i mogę to zrozumieć. Szczególnie, jeżeli nie jest się na nich gościem, lecz rezydentem. Te skrawki lądu potrafią zamienić się w więzienie. Pułapkę odgradzającą cię od świata.
Gdy rozmawiałem kiedyś w barze w Funchal na Maderze z młodymi ludźmi, którzy pokazywali mi jak należy pić ponchę, niemal wszyscy mówili jedno: niedługo stąd wyjadę. Część z nich już to zresztą zrobiła. Uciekli „na ląd”, studiować w Lizbonie czy szukać pracy w Porto. Wracali na Maderę na moment, odwiedzić rodzinę i rzucić okiem na stare kąty, ale z kojącą świadomością, że udało im się wyswobodzić. Opuścić miejsce, które znajduje się na przysłowiowym krańcu świata.
Paradoksalnie jednak, jasno określone granice wysp mogą być też pociągające. Wyspa, siłą rzeczy, jest bowiem światem skondensowanym.
Ma przestrzeń, którą da się dość łatwo ogarnąć zarówno umysłem, jak i zmysłami. Każda wyspa jest odrębnym, kompletnym światem z własną historią, geografią, kulturą, kuchnią.
W czasach nieustannego nadmiaru wszystkiego – możliwości, bodźców, informacji, przedmiotów – rzeczywistość, którą można ogarnąć umysłem zyskuje na wartości. Lądując na wyspie, dostajesz okazję poznania wycinka świata dogłębnie. Bez pokus, by pojechać jeszcze dalej, zrobić więcej, rzucić się w wir nieskończoności. Wyspy są bowiem skończone – można je łatwo przemierzyć od brzegu do brzegu, docierając do ich krańca (no dobrze, Australii nie traktujmy tu jako wyspę). To nie jest ciąg hiperłączy lub nigdy niekończących się propozycji podsuwanych przez algorytmy. Geograficzne granice wysp tworzą jasno określone ramy.
Są dla mnie symbolicznym powrotem do czasów Arystotelesa, o którym mawia się, że był ostatnim człowiekiem mającym pełną wiedzę o świecie. Później utonęliśmy pod tsunami informacji.
Nikt z nas nie jest już w stanie objąć rozumem wiedzy, którą ludzkość posiadła.
Samych stron internetowych jest dziś około 2 miliardy. W 1472 roku najsłynniejsza biblioteka uniwersytecka w Queens College w Cambridge dysponowała 199 książkami. Obecnie każdego roku drukuje się na świecie grubo ponad 300 tysięcy nowych tytułów. Zresztą co tu dużo mówić, spójrzcie, ile zdjęć trzymacie w telefonie – większość z nas ma ich tam tysiące, niektórzy kilkadziesiąt tysięcy. Nie jesteśmy już w stanie tego przejrzeć, ani do tych fotografii powrócić. A wciąż dorzucamy nowe.
Wyspy mogą być sposobem na to, by na chwilę znów uczynić świat łatwym do wyobrażenia. Dotrzeć do jego sedna. Być może nawet dowiedzieć się o nim – niczym Arystoteles – niemal wszystkiego.
Dla tych więc, którzy chcą mieć i przeżywać coraz więcej, wyspa bywa źródłem rozpaczy. Ale dla pozostałych okazuje się źródłem rozkoszy.
Ps. Jeżeli chcielibyście pojechać na wyspę ze zdjęcia, niestety ona nie istnieje. Jest wytworem AI. Kompilacją tysięcy lub milionów innych zdjęć – w tym ujęciu wyspa może okazać się jednak symbolem nadmiaru.




We wrześniu jadę na Kretę. Pragnę doznań wyspy.