Od lat 80. Mount Everest został zdobyty blisko 12 000 razy. Wspinaczka na najwyższą górę świata stała się prężnym biznesem
Ueli Steck i Simone Moro reprezentowali coraz rzadszy w społeczności Everestu typ: wybitni himalaiści, którzy ani nie wynajmowali przewodników, ani sami nie świadczyli tego rodzaju usług. Opłacani sowicie przez sponsorów – gigantów outdoorowych takich jak The North Face czy Mountain Hardwear – mieli za zadanie swoimi śmiałymi pierwszymi podejściami i pionierskimi rekordami inspirować i zachwycać amatorów wspinaczki wysokogórskiej.
Trzydziestosiedmioletni wówczas Ueli Steck należał do najsławniejszych wspinaczy na świecie – w rodzimej Szwajcarii, gdzie zawodowi alpiniści cieszą się statusem porównywalnym z pozycją zawodników NBA w Ameryce, uchodził za bohatera narodowego. Nazywano go „szwajcarską maszyną”. Czterdziestosześcioletni Simone Moro był natomiast Włochem, który po raz pierwszy podchodził na Everest jako dwudziestoczterolatek i zdążył już czterokrotnie zdobyć szczyt. Pracował też jako pilot helikoptera w górskim pogotowiu lotniczym w Himalajach. Pochodzący z Anglii trzydziestotrzyletni Jonathan Griffith był mniej doświadczony i miał przede wszystkim filmować pionierską wspinaczkę Stecka i Moro tak długo, jak zdoła za nimi podążać.
W roku 2013 na Evereście pozostało już niewiele tras, którymi wcześniej się nie wspinano albo które pokonywano niezmiernie rzadko.
Steck i Moro postanowili podejść jedną z nich. Co więcej, nie tylko zamierzali zdobyć szczyt, przemierzając tę ekstremalnie niebezpieczną drogę, lecz także chcieli podążać dalej, w jednym dwudziestogodzinnym ciągu, żeby od razu zdobyć Lhotse, również idąc nową trasą. A wszystko to bez wspomagania dodatkowym tlenem.
Ci zawodowi alpiniści działali jednak na skraju rozwijającego się na Evereście kolosalnego przedsięwzięcia, które śmiało można nazwać kompleksem biznesowym. Przez cały kwiecień i maj (czyli w szczycie sezonu wspinaczkowego) w bazie głównej przebywa zawsze około tysiąca pięciuset ludzi. Nieliczni spośród nich to niezależni himalaiści tacy jak Steck i Moro. Pozostali to albo klienci, albo pracownicy rozkwitającej branży przewodnickiej. Amatorzy wspinaczki, czasem nawet zupełnie początkujący, płacą niekiedy ponad sto tysięcy dolarów, żeby z potężnym wspomaganiem spróbować zdobyć najwyższą górę świata. Trasa przez Przełęcz Południową przypomina dwupasmową jezdnię z ograniczeniem prędkości do stu dwudziestu kilometrów na godzinę i bez pobocza, na którym można by się zatrzymać. Choć Steck i Moro chcieli koniec końców wypróbować nową trasę, to jednak w ramach przygotowań, by się zaaklimatyzować i przetransportować sprzęt, wspinali się najpierw po głównym szlaku prowadzącym do obozu trzeciego. (…)
Dla przybyłych z Zachodu przewodników i ich klientów 27 kwietnia 2013 roku był dniem odpoczynku. Jedni relaksowali się w bazie głównej, inni aklimatyzowali się w obozie drugim. Steck, Moro i Griffith uznali, że dzień, w którym na trasie nie tłoczą się mniej doświadczeni wspinacze, to doskonała okazja, żeby poruszać się po niej z większą swobodą. Tego ranka opuścili więc namioty w obozie drugim i ruszyli ku obozowi trzeciemu w ramach wypadu aklimatyzacyjnego.
Powyżej obozu drugiego kończy się świat poziomy, a zaczyna pionowy. Wspinacze są zmuszeni przez cały dzień walczyć z całych sił, żeby wdrapać się na ogromne oblodzone zbocze nazywane ścianą Lhotse. (…)
W południe Steck, Moro i Griffith byli już w połowie drogi do obozu trzeciego. Na tej samej ścianie pracowali też Szerpowie zatrudnieni w firmach przewodnickich. Członkowie tej rdzennej grupy etnicznej zamieszkującej nepalski dystrykt Solukhumbu, w którym znajduje się Mount Everest, od samego początku odgrywali znaczącą rolę w branży przewodnickiej, ale w roku 2013 mieli już silne poczucie, że to właściwie ich działka, i coraz mocniej zaczynali się z nią utożsamiać. (…)
Niewielka grupka Szerpów poręczowała zbocze ściany Lhotse, mocując na nim tysiąc metrów liny. Zarówno ten odcinek, jak i pozostałe części poręczowanej trasy, która w całości ma około dwudziestu kilometrów, przygotowywane są na początku każdego sezonu jako pomoc dla mniej doświadczonych wspinaczy, którym w mozolnym podejściu na szczyt przydają się takie zabezpieczenia. (…). W grupce poręczującej zbocze znajdowali się Mingma Tenzing Sherpa, bardzo lubiany i doświadczony sirdar (czyli kierownik grupy), pracujący dla amerykańskiej firmy International Mountain Guides (IMG), oraz Tashi Riten Sherpa, jej młodszy pracownik. Pozostali poręczownicy byli zatrudnieni w innych zachodnich firmach.
Wykonywali bardzo wymagające zadanie, z użyciem wielu kilogramów lin i innego sprzętu wspinaczkowego, w tym ostrych jak brzytwa śrub lodowych i karabinków.
Poręczowanie zajmuje czasem kilka dni, a w firmach przewodnickich uznaje się za oczywistość, że Szerpom mocującym liny nie wchodzi się w drogę, dopóki nie skończą. Na zwołanym wcześniej spotkaniu wszystkie ekipy korzystające z usług przewodników zgodziły się, że przez kilka dni będą unikać tej ściany. Steck, Moro i Griffith byli wówczas nieobecni. Jako mały, niekomercyjny zespół nie czuli się zobligowani do konsultowania tras z kierownikami pozostałych ekspedycji.
Niemniej jednak, zdając sobie sprawę z trudnej i niebezpiecznej pracy wykonywanej przez Szerpów, cała trójka celowo wytyczyła sobie trasę w odległości pięćdziesięciu metrów od nich. Mieli się zresztą wspinać bez asekuracji, w stylu alpejskim, dzięki czemu mogli minąć poręczowników z daleka i szybko wejść wyżej. (…)
Aby jednak dotrzeć do obozu trzeciego, musieli na koniec przetrawersować w poprzek ściany, ponad linami mocowanymi przez Szerpów, którzy stali w jednej długiej kolumnie i pracowali na różnych wysokościach. Dla Europejczyków było oczywiste, że w tej sytuacji trzeba przejść ostrożnie, ale szybko. Dystans między ekipami pomału się zmniejszał, aż w końcu Steck, Moro i Griffith sunęli w bok, przechodząc ponad częścią poręczowników, lecz poniżej pozostałych. Gdy raki i czekany wspinaczy z obu grupek wbijały się w ścianę, żeby dać im oparcie, na ludzi pracujących niżej posypały się odłamki lodu i bryłki śniegu. Mingma Tenzing ruszył z wrzaskiem w dół, żeby rozprawić się z intruzami. Napięcie rosło, poleciały obelgi. Po chwili doszło do fizycznych przepychanek między mężczyznami uczepionymi oblodzonego zbocza.
Wyglądało na to, że lada chwila ktoś spadnie – aż jedno słowo całkiem zmieniło bieg wydarzeń.
W powstałym zamieszaniu Moro nazwał jednego z Szerpów nepalskim słowem „machikne”, które w dosłownym tłumaczeniu oznacza „matkojebcę”, ale w Nepalu uchodzi za jeszcze gorszą obelgę. Moro jako pilot helikoptera od dawna pracował ramię w ramię z wieloma Nepalczykami w ratownictwie górskim, znał więc to słowo z nocnych sesji karcianych w ich towarzystwie. Wypowiedział je we wzburzeniu, przekonany, że lada chwila jego szwajcarski przyjaciel zostanie zrzucony ze ściany i zginie. Wobec wyzwiska rzuconego przez Moro wszystkich zamurowało. Okazało się, że nadajnik radiowy jednego z Szerpów był włączony, cała wymiana zdań została więc przekazana do wszystkich namiotów bazowych. Kierownicy ekspedycji w obozach na dole słuchali jej z zapartym tchem, nie mogli jednak nic zrobić, żeby zapobiec eskalacji.
Następnie poręczownicy z niebywałym spokojem zebrali swój sprzęt i zaczęli schodzić w stronę obozu drugiego.
Była zaledwie pierwsza po południu, zostało im do zamocowania jeszcze sporo lin. Trzej Europejczycy postanowili zostać na górze i w ramach aktu dobrej woli pomóc nieco w dalszym poręczowaniu. Wiedzieli, że po powrocie do obozu czekają ich porachunki, ale sądzili, że wszystko da się spokojnie wyjaśnić przy herbacie i załatwić uściskiem dłoni – zwłaszcza jeśli poinformują Szerpów, że im pomogli.
(…) Gdy około trzeciej Steck, Moro i Griffith wracali do obozu drugiego, chcieli od razu zająć się tym, co zaszło na ścianie Lhotse, i zażegnać konflikt. (…)
Zanim jednak alpiniści zdążyli dotrzeć do obozowiska operatorów ekspedycji komercyjnych, przechwycił ich Greg Vernovage, kierownik ekspedycji w firmie IMG, który słyszał przez radio, co działo się na górze.
– Poprosiliśmy wszystkich, żeby zostali w swojej części obozu i poczekali, aż wszystko wyprostujemy – wspomina. – Prosiliśmy wszystkich w obozie drugim, żeby tego dnia trzymali się z dala od ściany, gdy Szerpowie będą na niej pracować.
Choć zależało mu na załagodzeniu sporu i chciał pełnić funkcję mediatora, to jednak nie ulegało wątpliwości, kto według niego doprowadził do konfliktu.
Vernovage ruszył wraz z trzema Europejczykami z powrotem do jednego z ich namiotów. Właśnie dyskutowali, jak najlepiej wybrnąć z tej sytuacji, gdy nagle do środka wpadła w panice Melissa Arnot, dwudziestodziewięcioletnia amerykańska przewodniczka. „Musicie zwiewać – ostrzegła. – Idą po was”.
Arnot pospiesznie wyjaśniła, że w kierunku namiotu zmierza grupa kilkudziesięciu Szerpów z różnych firm, część ma twarze zasłonięte chustami, a niektórzy trzymają w rękach kamienie wielkości piłek do tenisa.
Steck, Moro i Griffith zdali sobie sprawę, że nie ma szans na spokojne opanowanie sytuacji. Gniewne głosy zbliżały się zbyt szybko, żeby mogli zabrać rzeczy i uciec.
– Byliśmy w pułapce – wspomina Steck. – Niebezpieczne sytuacje to dla mnie nie pierwszyzna. Ale ludzie to co innego niż góry.
Kuląc się w namiocie, nie mógł się pozbyć myśli o ironii losu, przez którą być może właśnie w takich okolicznościach przyjdzie mu pożegnać się z życiem.
– Tłukło mi się po głowie, że przecież wspinałem się na tyle potężnych gór, bez tlenu, bez asekuracji. To nie do wiary, że mam umrzeć w ten sposób. Byłem durniem, włażąc na Everest.
W stronę namiotu Europejczyków poleciały kamienie.
Jeden z nich trafił Stecka w głowę, po jego twarzy zaczęła spływać krew. Vernovage i Arnot próbowali zatrzymać wściekłą zgraję: stali przed namiotem, mocno splatając ramiona i nie dopuszczając do niego Szerpów. (…)
Pośród wynikłego chaosu Steck, Moro i Griffith zdołali się rozdzielić i ukryć w różnych namiotach. Steckowi wciąż leciała z głowy krew. Usłyszał, że w pobliżu ktoś mówi: „Wyciągnij go stamtąd. Najpierw zabijemy jego, a potem poszukamy tamtych dwóch”. Moro również słyszał okrzyki, że europejscy alpiniści zasłużyli na śmierć.
Wielu Szerpów kwestionuje te relacje, w tym młody Tashi Riten. Przyznaje, że podsycał tę przemocową konfrontację, ale nie aż tak.
– Gdybyśmy naprawdę chcieli ich zabić, to oni by chyba już nie żyli? – pyta retorycznie.
Przyznaje, że puszczał mimo uszu rady starszych Szerpów, którzy starali się załagodzić sytuację, podczas gdy on i inni młodzi zagrzewali się do bójki. Dawa Steven Sherpa, właściciel firmy Asian Trekking, który cieszył się wówczas na Evereście sporym autorytetem, mówi:
– Poprosiliśmy naszych starszych Szerpów w obozie drugim, żeby spróbowali przemówić do rozsądku tym młodym poręczownikom.
Tashi Riten nie zamierzał się cofnąć. Stał przed namiotem, w którym krył się Moro, i żądał przeprosin.
– Słyszałem kiedyś, że we Włoszech najgorzej jest, kiedy trzeba uklęknąć – mówi.
Nagranie z telefonu pokazuje, jak Moro wychodzi z namiotu i natychmiast pokornie pada na kolana, prosząc o wybaczenie. Przerażona Arnot błaga Szerpów o spokój i powstrzymanie się od przemocy. Dalej latają kamienie. Jakiś człowiek przepycha się do Włocha osłanianego przez Arnot i Vernovage’a i trzaska go w twarz. Inny kopie go ciężkim górskim buciorem. Arnot i Vernovage dalej próbują bronić Europejczyków. Potem wielu świadków relacjonowało, że obecność silnej kobiety była prawdopodobnie jedynym czynnikiem, który tak naprawdę powstrzymał Szerpów przed pełnym atakiem.
Europejczycy zostali osaczeni, a Szerpowie zaproponowali dość radykalny kompromis.
– Powiedzieli nam, że jeśli w ciągu godziny stamtąd nie znikniemy, to nas wszystkich trzech zabiją – wspomina Griffith.
Mężczyźni zebrali najpotrzebniejsze rzeczy. Ruszyli w gasnącym świetle, a gdy na chwilę się zatrzymali, widzieli sylwetki Szerpów obserwujących ich ucieczkę.
Pół godziny później dotarli na szczyt lodospadu Khumbu. (…)
Podczas gdy alpiniści z duszą na ramieniu pokonywali pełną szczelin „ścieżkę zdrowia”, wypatrując spadających seraków, kierownicy ekspedycji w bazie głównej – zarówno ludzie z Zachodu, jak i Szerpowie – toczyli przez radio ożywioną debatę na temat tego, jak opanować sytuację. Wielu uznało za priorytet ocalenie sezonu wspinaczkowego przed katastrofą, jaką byłaby zmasowana rebelia. Dla nich wszystkich branża przewodnicka stanowiła główne źródło utrzymania oraz sens życia, tego rodzaju incydent oznaczał więc zagrożenie egzystencjalne. Obie strony obarczano winą.
Europejczykom w końcu udało się bezpiecznie dotrzeć do bazy głównej. Steck był głęboko wstrząśnięty i nalegał, żeby szybko się stamtąd wynieśli. Griffith się z nim zgodził.
– Ueli i Jonathan chcieli stamtąd natychmiast spieprzać – mówi Simone Moro.
On sam jednak wolał zostać, bo wciąż miał nadzieję na zawarcie rozejmu.
(…) Zorganizowano spotkanie, w czym pomogło kilka osób, między innymi Dawa Steven Sherpa oraz pochodzący z Nowej Zelandii Russell Brice, właściciel firmy Himex.
– Nalegałem, żeby wnioski ze spotkania miały formę pisemną – mówi Tashi Riten. – Nie wystarczy po prostu ustnie się dogadać. Gdybyśmy tego nie zrobili na piśmie, kolejne pokolenia dalej wstydziłyby się tych wydarzeń, chociaż my tylko broniliśmy swojej godności.
Sporządzono swego rodzaju traktat pokojowy. Obie strony się na niego zgodziły i złożyły pod nim podpisy. W dokumencie zawarto jednak przede wszystkim dwa zasadnicze punkty, które w istocie były powtórzeniem norm już obowiązujących: to do Szerpów należy poręczowanie stoków i nie można przeszkadzać im w pracy. Wydaje się, że ugoda nie tyle dotyczyła konkretnego zdarzenia między Europejczykami a Szerpami, ile raczej stanowiła wyraz dzielonego przez wielu miejscowych poczucia, że zasługują na więcej decyzyjności i szacunku. Oraz na to, by ich głos słyszano.
Po załagodzeniu sporu Europejczycy zrezygnowali ze zdobywania Everestu i opuścili lodowiec (choć przez resztę sezonu Moro pilotował helikoptery ratunkowe). Tashi Riten stracił pracę w firmie IMG, ale znalazł zatrudnienie w agencji nepalskiej, dzięki czemu nie zmarnował reszty sezonu. (…)
Tymczasem na Evereście wszystko wróciło na zwykłe tory.
Wiosną 2013 roku dziewięćset osób zamierzało wspiąć się na szczyt. Sześćset osiemdziesięciu czterem z nich się powiodło, osiem osób zginęło – jak na sezon na najwyższej górze świata to statystyka w normie. Przeciętnemu klientowi firm przewodnickich mogło się zdawać, że nic wielkiego się nie wydarzyło. W rzeczywistości jednak zmieniło się wszystko. Iskra, która przez całe dekady pomału pełzła po loncie – od czasu, gdy dwadzieścia siedem lat wcześniej Teksańczyk Dick Bass bezwiednie stworzył branżę usług przewodnickich na Evereście – w końcu dotarła do beczki z prochem.
Tekst jest fragmentem książki Willa Cockrella “Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata” wydanej przez Filtry.