Zanim wyjedziesz na „retreat”

8 marca, 2025
przeczytasz w mniej niż 7 min.
Luis Rodriguez AA FHF02PZQ Unsplash 1 1

Turystyka wellness jest hipokryzją w czystej postaci

Fot. Luis Rodriguez / Unsplash

Był kiedyś taki czas, że mając w zanadrzu dobre trzy miesiące do dyspozycji, wybrałem się do Ameryki Centralnej i jeździłem poobijanymi autobusami po Salwadorze. To było dawno temu, zanim świat zamienił się w scenerię zdjęć z Instagrama. Salwador pamiętał jeszcze okres wojny domowej, borykał się z biedą i wysoką przestępczością. Dopiero otwierał się na turystykę.

Znalazłem sobie wówczas w niewielkiej wiosce El Tunco nad brzegiem Oceanu Spokojnego drewnianą chałupkę otoczoną palmami, która na jakiś czas miała stać się moim domem. Była niedroga. Wieczorami na podwórko zachodził stróż patrolujący teren i przysiadał się, by pogadać lub opowiedzieć o dramatycznej historii swojego kraju. Niedaleko były dwie restauracje – sklecone z desek, zadaszone tarasy – w których serwowano kilka dań na krzyż. Żadne z nich nie było porywające, ale dało się nimi najeść. Codziennie też, za dolara, można było kupić świeże kokosa, ledwo co ściągniętego z palmy. Patrząc z piętra restauracji na okolicę, widziałem rzekę spływającą lepkim, gęstym ruchem w stronę oceanu. Na jej brzegach wraz z podmuchami wiatru przetaczały się plastikowe śmieci.

Słowem mówiąc, to nie był wzorowy przykład luksusu.

Jednak odpocząłem tam, jak niemal nigdzie indziej na świecie. Każdego dnia szedłem na plażę. Siadałem na piachu (to była dzika plaża, bez infrastruktury) i gapiłem się godzinami w fale. Później pływałem i znów wracałem na swoje stanowisko. Obserwowałem surferów. Czasem coś podczytywałem, a czasem kładłem się na plecach z zamkniętymi oczami i balansowałem na granicy snu i jawy. Raz jakiś skrzydlaty owad, którego nie rozpoznałem, przyleciał jak zaprogramowany, usiadł na mojej pięcie i uciął mnie dotkliwie. Przez następne kilka dni chodziłem kulejąc, ale nawet to zdarzenie nie wpłynęło jakoś szczególnie na moje błogie samopoczucie.

Przypominam sobie o tym teraz, gdyż czytam zestawienia trendów podróżniczych na najbliższe lata. W czołówce mieści się tzw. turystyka wellness. A więc wyjazdy, które odbywamy, by poprawić zdrowie oraz stan psychiczny i fizyczny (nie należy mylić z nimi podróży medycznych). Wellness obejmuje wszystkie sesje medytacji, jogi, masażu, konnej jazdy. Kąpiele leśne, tajski boks czy zażywanie ziół podczas „szamańskich” rytuałów to również często pojawiające się propozycje. Podobnie, jak usługi oferujące „rozwój duchowy”, odkrywanie własnej tożsamości i te wszystkie modne wyjazdy na „retreat”. Większość odbywa się pod okiem różnego rodzaju mentorów.

Wspólną cechą tych usług jest to, że zazwyczaj drenują kieszeń.

Jak zauważyła analizująca ten rynek dziennikarka podróżnicza Tayla Gentle: „turystyka wellness to każde doświadczenie podróżnicze mające na celu poprawę samopoczucia – fizycznego, psychicznego lub duchowego – a jednocześnie, co ironiczne, opróżniające konto bankowe. Kto by pomyślał, że „uziemienie” stóp może wymagać karty kredytowej?”

Sarkazm Gentle pojawia się nie bez powodu. Po raz kolejny mamy do czynienia z przejęciem kolejnego aspektu naszego życia przez zasady rynkowe. Kryją się w tym naprawdę spore pieniądze. Jak podaje Global Wellness Institute, w ubiegłym roku wartość branży turystyki wellness szacowano na 651 mld dolarów. Do 2027 roku ma się rozwinąć jeszcze o blisko 17 proc.

Ikonicznym przykładem na to, że turystyka wellness nie jest niewinną rozrywką stało się Bali.

Na dobre zaczęło się od książki Elizabeth Gilbert, a później jej ekranizacji z Julią Roberts. „Jedz, módl się, kochaj” sprawiło, że indonezyjska wyspa została nieodwracalnie zmieniona. W większości na gorsze.

Modlenie się i miłosne igraszki, a później Instagram i rzesze osób, które w tropikalnej scenerii postanowiły – śladami Julii Roberts – odmienić swoje życie wewnętrze uczyniły z Bali tykającą bombę. Fodor’s Travel nie bez powodu ulokował wyspę na pierwszym miejscu listy miejsc, „do których nie należy jechać w 2025 roku”. Uzasadnienie: „szybki, niekontrolowany rozwój napędzany przez nadmierną turystykę narusza naturalne siedliska Bali, niszcząc jego dziedzictwo środowiskowe i kulturowe oraz przyczyniając się do apokalipsy plastiku”.

W ubiegłym roku na wyspę trafiło 5,3 mln turystów, w tym roku będzie to prawdopodobnie 6,5 mln (dla porównania, tamtejsza populacja liczy ok. 4,4 mln osób).

Ten tłum roznosi Bali w pył.

I chociaż historie poszczególnych mieszkańców mogą podnosić na duchu – wszak na turystyce da się zarobić – w całościowym ujęciu okazuje się, że jest źle. Ceną za naszą wygodę i zdjęcia na huśtawkach na tle gęstwiny zieleni jest degradacja środowiska, agresywna zabudowa, drastyczny niedobór wody i narastający problem z odpadami. I oczywiście gwałtownie rosnące ceny gruntów (oraz codziennych produktów), przez co stają się one niedostępne dla większości mieszkańców. Klasyczny problem wpływu cywilizacyjnego, o którym na łamach TM pisaliśmy wielokrotnie.

To oczywiście nie tylko wina turystyki wellness. Wydaje mi się jednak szczególną ironią, że to właśnie chęć rozwoju wewnętrznego oraz „ulepszenia swojego życia” niosą tak duże spustoszenia. Chcemy „poprawić samego siebie” i przy okazji niszczymy to, co wokół nas. Poszukując odpoczynku i rozwoju duchowego, a więc próbując ulepszyć siebie, niszczymy życia innych osób.

Aktywności łączone z duchowością, zaprojektowane z myślą o turystach, są niemal zawsze nastawione na zysk.

To czysty biznes bazujący na miejscowej kulturze, historii, a często i religii. Zostają one przejęte, przywłaszczone i zmodyfikowane w taki sposób, by były atrakcyjne dla bogatych (zazwyczaj białych) obcokrajowców. Pozbawia się je przy tym wszelkich cech, które mogłyby powodować jakąkolwiek trudność, niezrozumienie lub dyskomfort. Pokazuje to dobrze m.in. nowy sezon „Białego lotosu”, w którym medytacja samsara (a więc skupiająca się na zaklętym kręgu życia i śmierci) zostaje przerobiona na „medytację radzenia sobie ze stresem”. Tak, mniej więcej, właśnie to działa. Specjaliści określają to ładnym teminem „pop duchowość”.

Czy może więc istnieć większa hipokryzja niż rozwój duchowy osiągany przez wykorzystanie mechanizmów kapitalizmu w najbardziej ekstremalnej formie? Czy nie jest to sprzeczność sama w sobie?

Wtedy, na plaży w Salwadorze, nie przeszedłem duchowej transformacji. Ale z pewnością osiągnąłem stan pełnego, głębokiego i utrzymującego się przez tygodnie relaksu. Być może przyjemniej byłoby zyskać go, będąc masowanym przez masażystki i popijając koktajl z zielonych owoców, a później spędzając czas z grupą pozostałych szczęśliwców na śpiewaniu „oooooomm” i wymienianiu nieodzownych podziękowań „namaste”. Na szczęście jednak nie tylko nie było mnie na to stać, ale też – w każdym razie w Salwadorze – nie istniała wtedy jeszcze taka oferta.

I w ten sposób, przypadkowo i zmuszony przez okoliczności, odkryłem, że najlepszy wellness to widok na ocean i dużo wolnego czasu. Nawet jeżeli gryzą cię co jakiś czas jakieś nieznane, wredne owady.

Postaw Kawe Small Jpg
https://buycoffee.to/travelmagazine

Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Logo Black

O nas

Najnowsze wywiady

Newsletter

Aktualności, inspiracje, porady.

Liczba tygodnia

Musztardowe Czarne Minimalistyczne Etsy Sklep Ikona2

To też ciekawe