Wiosna, może nawet lepiej niż podróże, uczy nas jak żyć
Fot. Thea Harrison / Unsplash
Przysiadłem na kilka chwil w parku na knajpianym leżaku, by w popołudniowym słońcu zjeść drożdżówkę. Rozdzierając ją palcami, upuściłem kawałek na trawę i zaraz pojawiła się skuszona tym widokiem wrona. Zbliżyła się kilkoma skokami, zabrała okruch i podreptała, trzymając go w dziobie, na brzeg stawu, przy którym usiadłem. Starannie namoczyła skradziony wypiek w wodzie i dopiero go zjadła.
Rozbawiło mnie to, gdyż drożdżówka była kupiona ledwie pół godziny wcześniej, w jednej z tych modnych rzemieślniczych piekarni, w których przez godzinę potrafią opowiadać ci o rodzaju użytej mąki i źródlanej wodzie dodanej do ciasta. Wrona jednak najwyraźniej wzgardziła piekarniczym kunsztem i postanowiła te delicje nieco „podkręcić”. A być może trafił mi się akurat osobnik o wyjątkowo wrażliwym podniebieniu.
Krukowate przyciągają moją uwagę niemal od zawsze – uwielbiałem je już za dzieciaka – zadziwiając inteligencją i wyrazistymi osobowościami. Obserwowanie ich sprawia mnóstwo przyjemności.
Tak naprawdę jednak ten moment nie był szczególny przez wyrafinowane zachowanie wrony, lecz dlatego, że – zupełnie bez mojego udziału – wciągnął mnie w sam środek istnienia. Przez te kilka minut nie obchodziło mnie nic więcej niż to, gdzie teraz pójdzie lub co zrobi obserwowany ptak. To ten nieczęsty moment, gdy udaje nam się umknąć intelektowi i pozbyć ciągłego potoku myśli, który płynie w naszej głowie przez większość życia.
Gdy wiosna rozpędza się na dobre, o takie momenty łatwiej.
Po zimowym letargu zmysły są wyostrzone i spragnione kolorów, zapachów, doznań.
Z ulgą i radością przyglądamy się żółtym kulom mniszków lekarskich, różowym kwiatom wiśni, pierwszym liściom czy łyskom z uporem budującym gniazdo na stawie wielkości ręcznika kąpielowego. Za jakiś czas przestaniemy na te sygnały zwracać uwagę. Spowszednieją nam jak wszystko. Na razie jednak czujemy się wciąż jak nowonarodzeni.
Będąc miłośnikiem słońca i wyższych temperatur, na wiosnę i latem odżywam. Równocześnie jednak wiosna ma dla mnie wymiar melancholijny. To chwile szczęścia zaprawione lekko uwierającym poczuciem, że świat ucieka. Natura bowiem – w naszej szerokości geograficznej – odradza się co roku w spektakularny sposób, pozbywając się zimowej gnuśności i niemrawości dosłownie z dnia na dzień. Wszystko powraca, odwieczny cykl się domyka i zaczyna od nowa, tak jakby świat był nieśmiertelny i wieczny.
I być może w szerszej perspektywie taki jest. Tyle że z naszego indywidualnego punktu widzenia, nie tyle się co roku odradzamy, co stajemy coraz starsi. Natura każdą wiosną staje się niewiarygodnie płodna i wibrująca energią. A my? Czy jesteśmy w stanie co rok podnieść się i nabrać energii, jakbyśmy zaczynali wszystko od początku?
Świat przyrody jest dla nas w zasadzie wieczny, bo odbieramy go bezosobowo.
Nawet powracające z dalekich krajów ptaki zawsze wydawały mi się nieśmiertelne, gdyż traktuję je jako te same osobniki. Nie potrafię odróżnić jednego bociana od drugiego. Gdy przylatują co wiosnę, myślę o nich jak o tych samych ptakach, które odleciały poprzedniej zimy. I wszystkich wcześniej. Nigdy więc nie giną. Są wieczne.
Wiosenna melancholia bierze się też ze świadomości ulotności chwil.
Wiosenny spektakl ma ogromną dynamikę. Wystarczy kilka dni nieuwagi i budzisz się ze świadomością, że w tym roku nie zobaczysz już pierwszych kwiatów wiśni i znów nie zdążyłeś nazbierać pokrzyw zanim zakwitły. A za moment będziemy biadolić, że dni stają się coraz krótsze i czuć nadchodzącą jesień. Wiosenna żywotność, jak mało co przypomina nam o śmiertelności.
Czy jest na to rada? Chyba pozostaje się z tym po prostu pogodzić. Próbować znaleźć pocieszenie w tym, że świat trwa i będzie trwać, gdy my już przestaniemy być jego częścią. Lub pozwolić sobie na kilka chwil spędzonych ze spragnioną łakomych kąsków wroną.


