W oglądaniu sławnych miejsc lub dzieł sztuki nie zawsze chodzi o nie same
Fot. M. Głombiowski
Jednym z głównych powodów, dla których podróżujemy jest chęć zobaczenia spuścizny tych, którzy żyli przed nami. Wybieramy się w drogę, by stanąć przed znanym budynkiem, zabytkiem, dziełem sztuki. Piramidy w Gizie. Ateński Partenon. Rzymskie Koloseum. Obrazy Velazqueza czy Caravaggia. Widząc je, odruchowo myślimy o ich twórcach. Mniej lub bardziej konkretnych osobach, układających w znoju kamienne bloki lub przeżywających twórcze uniesienia z pędzlem w dłoni.
Jest w tym jednak coś więcej. Gdy kilka miesięcy temu dotarłem, po wieloletniej przerwie, na ateński Akropol, pomyślałem nie o starożytnych Grekach (choć oczywiście nie sposób do końca o nich nie myśleć, szczególnie widząc ruiny ateńskiego teatru, od którego zaczęła się cała historia scenicznych przedstawień), ale… o moim ojcu i dziadku. Byli tam przede mną.
Wyjazd taty do Grecji pamiętam dość dobrze. Miałem wtedy kilkanaście lat, a jego wyprawa wymagała wcześniejszego wyproszenia paszportu na milicji, zgromadzenia choć kilkudziesięciu dolarów i zabrania w plecaku prowiantu na cały wyjazd. Przelicznik greckich drachm do obowiązującej w komunistycznej Polsce złotówki wykluczał w zasadzie jakiekolwiek zakupy za granicą. Nikogo nie było na to stać.
Pamiętam tamten wyjazd dość dobrze, gdyż po powrocie ojciec urządzał w rodzinnym gronie niekończące się pokazy slajdów, podczas których przewijał się przed moimi oczami ciąg antycznych rzeźb i ruin.
Był też oczywiście Partenon i Akropol, obfotografowany z każdej strony. To nie była era fotografii cyfrowej i pojemnych kart pamięci. Każde zdjęcie wymagało przemyślenia i planowania. Jeżeli zrobiło się ich zbyt dużo, istniało ryzyko, że nie starczy kliszy na pozostałe dni. Ilość slajdów, jakie ojciec przywiózł z Grecji dobitnie świadczyła o tym, jak ważny był dla niego tamten wyjazd. Podejrzewał – jak się zresztą okazało słusznie – że nigdy już do Grecji nie wróci. Próbował więc uwiecznić na filmie niemal wszystko, by nie umknęło mu z archiwum pamięci.
Wiele lat później, gdy już byłem dorosły, trafiłem w rodzinnych szpargałach na fotografie wykonane przez mojego dziadka.
Kilka czarno-białych odbitek przedstawiało jego sylwetkę na tle kolumn Partenonu. Postać dziadka była ledwo widoczna, zapewne poprosił o zrobienie mu zdjęcia przygodnego turystę, niezbyt wprawnego w sztuce fotografii i ten zbyt oddalił się od obiektu. Nie wiem, który to był rok, gdy oglądałem te odbitki dziadek dawno już nie żył. Nie znam też okoliczności jego wyjazdu do Grecji, musiał jednak być tam na długo zanim do Aten trafił mój ojciec. Ich podróże dzieliło zapewne kilkadziesiąt lat.
Obaj jednak widzieli niemal dokładnie to samo. I niemal ten sam widok miałem przed sobą też ja, zaledwie kilka miesięcy temu. Przemierzaliśmy te samy kamieniste ścieżki, omiataliśmy wzrokiem te same kolumny i tympanony, przystawaliśmy przed kariatydami.
Unikatowość nie jest jedyną wartością takich miejsc.
Równie ważne jest coś innego – wyznaczają one punkty styczne różnych, często odległych światów. Kolejnych pokoleń. Na ateński Akropol – gdy tamtejsze budowle były już coraz bardziej rozsypującymi się ruinami – wdrapywały się dziesiątki, setki osób, które nasyciły wzrok ich widokiem, a później odcisnęły własny ślad w europejskiej kulturze. Lord Byron, Kazantzakis, Herbert, Miłosz, Pavarotti, Maria Callas, czy, niech będzie – Tom Hanks. Wszyscy, w jakimś sensie, wciąż tam są. Jest tam też mój ojciec i dziadek.
Niemal każde miejsce na świecie oglądało przed nami tysiące osób. W większości pozostają oni jednak anonimowi. Ich historia jest dla nas rozmyta. W przypadku takich miejsc, jak Akropol, staje się ona namacalna. Pod kolumnami greckiej budowli stał kilkadziesiąt lat temu Zbigniew Herbert, patrząc z grubsza na to, co da się dojrzeć i dzisiaj. Później to doświadczenie zamknął w książce, którą znam i którą mam w głowie. Wdrapując się na ateńskie wzgórze, powtarzam gest Herberta. Idę jego śladami.
Stojąc kilka metrów od obrazu Velazqueza „Panny dworskie” w madryckim muzeum Prado, powtarzam gest Picassa, Dalego, Renoira, Duchampa i dziesiątek innych osób.
Byli kiedyś w tym samym budynku, w tej samej sali i zapewne, podobnie jak ja, stali przed tym płótnem dłużej niż przed pozostałymi. Zbliżali się, robili kilka kroków w tył, przyglądali się z różnych kątów, pozwalali innym zwiedzającym przepływać obok.
Idąc do Prado, idę obejrzeć Velzqueza. Ale nie tylko. Wchodzę do budynku, by poczuć się bliżej ludzi, których nigdy nie znałem. Zanurzyć się w strumień płynący nieprzerwanie od pokoleń. Stać się częścią czegoś większego. Zastanowić się, co czuli, gdy tu stali. O czym myśleli? Czy pamiętali ten moment przez resztę życia, czy zapomnieli o nim kilka dni później?
Lecę do Madrytu, by spojrzeć na Vezaqueza, ale myślę o Picassie. Jadę na Akropol, by spojrzeć na Partenon, ale myślę o ojcu i dziadku. Podróże są w rzeczywistości sposobem na zachowanie ciągłości tego świata.
W „Travel Magazine” dbamy o najwyższą jakość dziennikarską dzięki mecenasom i stałym czytelnikom. Wspieraj naszą pracę.

