Koniec świata wstrzymany

25 stycznia, 2025
przeczytasz w mniej niż 5 min.
Biegowki Szwajcaria 1

O nartach w Szwajcarii

Fot. M. Głombiowski

Żeby wrócić na chwilę do przeszłości, musiałem pojechać aż do Szwajcarii. To tam, w głębokim na pół metra śniegu i w szczypiącym policzki mrozie mogłem, po dobrym ćwierć wieku, przypiąć do nóg narty biegowe i trochę niepewnie ruszyć przed siebie. Tak się bowiem składa, że wychowując się w Trójmieście, łatwiej było mi szlifować umiejętności narciarza biegowego niż zjazdowego. Do gór znad morza daleko. Zaś lekko pofalowany, zalesiony teren wokół Gdańska czy Sopotu, plus ciągnąca się kilometrami plaża – zimą zamieniająca się w szeroki tor – do biegówek zachęcały. Wystarczyło wyjść z domu.

Zapewne dałoby się dziś znaleźć dobre warunki nieco bliżej niż w Szwajcarii. Jakuszyce jednak jakoś nie budzą mojego szybszego bicia serca – głównie ze względu na tłumy, zjeżdża tam bowiem cała biegowa Polska. Tymczasem kraj Helwetów, z różnych powodów, akurat nawinął mi się pod rękę. Pamiętałem zresztą o moim wyjeździe niemal rok temu do Włoch, które mimo całkiem sporych wysokości, okazały się raczej scenerią wiosenną niż zimową. I choć przemierzanie gór w słońcu i akompaniamencie płynących strumieni, w które zamienił się śnieg może być przyjemne, do narciarskich warunków temu daleko.

Szwajcaria pod tym względem nie zawiodła. Wystarczyła godzina jazdy z Zurychu, by znaleźć się w przestrzeni, którą pamiętam z dzieciństwa. Czyli w środku zimy.

Moje ciało szybko przypomniało sobie czasy, gdy spędzałem większość styczniowych czy lutowych weekendów na eksploracji lasu na dwóch deskach – czerpiąc z tego na zmianę mnóstwo radości, jak i zniechęcenia, gdy wybierałem się zbyt daleko od domu i zanim zdołałem do niego wrócić kończyły mi się siły i czucie w palcach stóp. Po chwili niepewności organizm wszedł niemal sam w dawno wytyczone tryby. Przejął dowodzenie, poruszając moimi nogami i rękoma tak, by jazda była jak najpłynniejsza. Pewnych rzeczy się nie zapomina. Oczywiście, zapłaciłem za to następnego dnia bólem mięśni. Nie wiem jak wy, ale ja zazwyczaj nie spędzam dni na wykonywaniu długich wykroków.

Robiąc pętle na bezbłędnie przygotowanym torze (to skok jakościowy, w młodości musiałem sam sobie go wydeptać, przedzierając się przez leśne zaspy), nie mogłem pozbyć się myśli, że przez ostatnie dekady życia straciłem tak dużo. I nie chodzi mi nawet o samo narciarstwo. Straciłem bowiem przestrzeń, w której dorastałem. By ją odnaleźć, muszę teraz jechać 1500 kilometrów, poświęcając trzynaście czy czternaście godzin na przemierzanie autostrad.

Podobna myśl towarzyszyła mi zresztą niedawno w czasie wędrowania po salach stołecznego Muzeum Narodowego i oglądania dzieł Józefa Chełmońskiego. O przedłużonej do 2 lutego wystawie pisały wszystkie możliwe chyba media. Ci którzy nie zdążyli się wybrać do Warszawy, będą mogli jeszcze zobaczyć ją w Krakowie i Poznaniu (warto). Pośród niekończącego się pochodu galopujących koni (jeden z ulubionych tematów twórcy), znajdziecie tam mnóstwo obrazów polskiej zimy. Tej sprzed stu pięćdziesięciu lat. I trochę tej, którą pamięta jeszcze moje pokolenie. A więc z zaspami śniegu, skrzącym się słońcem, stężałym powietrzem, lodem i światem zredukowanym do kilku odcieni (i, jeżeli się miało szczęście, z tuptającym w bieli stadkiem kuropatw).

Ta rzeczywistość wydawała się jeszcze trzy dekady temu czymś normalnym, pewnym i cyklicznym.

Nie wiedzieć kiedy, gdzieś przepadła. Stała się opowieścią z przeszłości, niczym bajanie dziadków, którzy snuli historie o takich mrozach, że wylana woda zamieniała się w lód zanim dosięgnęła ziemi. Sceną z obrazów w muzeach.

Swoją drogą, przemierzając zuryskie muzea natrafiłem na interesującą informację. Wiecie, że od 1223 roku Jezioro Zuryskie zamarzło 26 razy? Eksperci od klimatu przewidują jednak, że osoby urodzone po 1963 roku nigdy już nie będę świadkiem tego zjawiska. Inaczej mówiąc, to się już nie powtórzy. Nikt nie ujrzy już całkowicie zamarzniętego Jeziora Zuryskiego.

Być może właśnie tak wyglądają końce świata. Nie są apokalipsą, lecz powolnym znikaniem tego, co wydawało się trwałe. Zmianami, których niemal nie zauważamy do chwili, gdy wszystko wokół jest już inne.

Póki co można na szczęście liczyć jeszcze na Szwajcarię. I chociażby dlatego czasem dobrze jest wybrać się w podróż. By powstrzymać na chwilę rozpad rzeczywistości.

Postaw Kawe Small Jpg
https://buycoffee.to/travelmagazine

Michał Głombiowski

Michał Głombiowski

Redaktor naczelny Travel Magazine. Dziennikarz, autor książek podróżniczych. Od ponad 20 lat w podróży, od dwóch dekad utrzymuje się z pisania.

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Logo Black

O nas

Najnowsze wywiady

Newsletter

Aktualności, inspiracje, porady.

Liczba tygodnia

Musztardowe Czarne Minimalistyczne Etsy Sklep Ikona2

To też ciekawe