Czym jest podróżnicze serendipity i dlaczego tak o nie trudno
Fot. M. Głombiowski
Angielskie słowo serendipity jest dość trudno przekładalne na inne języki. W tłumaczeniu gubi szerokie pole znaczeniowe. Niemniej można je rozumieć jako coś w rodzaju „szczęśliwego trafu”. Nie chodzi tu jednak jedynie o trochę fartu, który komuś się przytrafił, lecz też o naturalną zdolność do dokonywania interesujących odkryć przez przypadek. Lub – jak podają słowniki i encyklopedie – o dar znajdowania wartościowych lub przyjemnych rzeczy, których się nie szuka.
Ta umiejętność jest cenna w świecie nauki. Pozwala wpaść na rozwiązania i odkrycia przy okazji zajmowania się jakimiś pobocznymi tematami. Historia zna mnóstwo przypadków, gdy epokowe wynalazki rodziły się w głowach geniuszy niemal bez ich udziału.
Serendipity zawsze towarzyszyło też podróżowaniu. Albo w każdym razie powinno towarzyszyć.
Czyż może być coś cenniejszego i przyjemniejszego niż przypadkowe, niespodziewane odkrycia lub spotkania na szlaku? Historie, które zaczynają się toczyć niemal same, bez planu i wciągają nas niczym wir, zabierając w nowe przestrzenie. W odległym kraju spotykacie nieznajomego na ulicy. Ten ktoś zaprasza was na wieczorną imprezę. W nocnym mroku lądujecie w jazzowym klubie, a tam przeżywacie pełne emocji muzyczne chwile. Szczęśliwym zrządzeniem losu wasz nowy przyjaciel zna muzyków, więc po koncercie wybieracie się z nimi na przechadzkę po mieście. Niemal na każdym kroku spotykacie kogoś, o którego istnieniu jeszcze kilka godzin wcześniej nie mieliście pojęcia, aż świt wita was w jakimś zupełnie niespodziewanym miejscu i towarzystwie.
Albo zatrzymujecie się autem przy fontannie gdzieś na trasie w Hiszpanii, by nabrać wody. Spotykacie tam starego pasterza, który pyta, czy byliście w opuszczonej wiosce nieopodal – o której w ogóle nie wiedzieliście. Jedziecie rzucić na nią okiem. Gdy chodzicie po wymarłej osadzie, natrafiacie na staruszka, który się tu wychował i przeżył pierwszą miłość. A teraz przyjechał pożegnać się z tym miejscem i powspominać dawne czasy zanim opuści te okolice na zawsze, bo wyprowadza się do syna na drugi koniec kraju. Przez pół nocy opowiada wam przy butelce wina i rozłożonych na ławce oliwkach i serze całe swoje życie.
To jest właśnie podróżnicze serendipity. Czasem za nim tęsknię. Ten dar zaginął bowiem niemal zupełnie wraz z pojawieniem się internetu.
Sieć – mimo niezliczonych zalet – sporo nam odebrała. Niespodziewane zdarzenia lub zaskakujące pomysły były ekscytującą częścią podróżowania (a pewnie i życia). Dziś ta „dzika karta” jest niemal natychmiast zapisywana przez algorytmy i relacje innych osób. Zanim gdzieś dotrzemy, wszystko już o tym miejscu wiemy. Co zobaczymy, gdzie pójdziemy, jakie dania zamówimy, jakie zrobimy zdjęcia, być może nawet, kogo spotkamy.
Technologia zmieniła podróżowanie – na lepsze i na gorsze. I nie piszę tu o tym, by pogrążać się w pesymizmie lub zwalczać nowoczesność. Nie mam złudzeń, że wszyscy porzucimy teraz współczesne wynalazki i cofniemy się w czasie (choć, przyznaję, mogłoby to być ciekawe). Wspominanie tego, co utraciliśmy jest jednak aktem pamięci. Sposobem na to, by nie zapomnieć.
Istnieje jednak również – choć nie jestem do niej do końca przekonany – koncepcja zaplanowanego serendipity.
Opowiada o niej dr Micoli Mieli, wykładowca na uniwersytecie w Lund, który bada współczesne podróże oraz wpływ technologii na psychologię konsumenta. Uważa, że istnieje coś takiego, jak zaplanowany zbieg okoliczności.
Mówi:
Planowanie i spontaniczność można traktować jako spektrum, a doświadczenie większości ludzi mieści się gdzieś pomiędzy, z elementami obu. Technologia, a zwłaszcza technologie mobilne, w dużym stopniu to umożliwiają.
Generalnie chodzi o to, że technologię możecie wykorzystać do zaplanowania doświadczeń na ogólnym poziomie, ale pozostawić sobie otwartość na nieplanowane zdarzenia na poziomie bardziej szczegółowym. A więc na przykład zarezerwować nocleg i opracować trasę podróży czy zamówić przez aplikację taksówkę, ale nie zapełniać całej przestrzeni i pozostawić ją niezagospodarowaną, by móc podążać za ewentualnymi niespodziewanymi zdarzeniami.
Przyznam, że brzmi to dla mnie trochę skomplikowanie. A przede wszystkim brzmi, jak kolejny plan. O ósmej mam śniadanie, później spacer wzdłuż morza. O trzynastej wizyta w muzeum, a po lunchu jest czas, by zdarzyło się coś niezaplanowanego i ekscytującego. Oczywiście trochę się wyzłośliwiam, ale mam wrażenie, że w tym wszystkim umyka nam fakt, że największą wartość ma niewiedza i tajemnica. A te zaplanować najtrudniej.


