RPA pozwoliło mi wrócić do świata dzieciństwa
„10 tysięcy km na południe” to cykl felietonów Macieja Koseli (HelloAfryka.pl) pisanych z Kapsztadu. Raz na miesiąc Maciek zabierze Was do Południowej Afryki, pokazując ją z perspektywy mieszkańca tego kraju.
fot. Maciej Kosela
Często słyszę od znajomych: Maciek mieszka w Afryce. Ci bardziej dociekliwi mówią: mieszka w RPA. A najlepiej poinformowani: w Kapsztadzie. W sumie to wszystko prawda, ale zapewniam Was, że RPA to nie Afryka, a Kapsztad to nie RPA. Miasto oddzielone jest od kraju wysokimi górami, podobno jednymi z najstarszych na świecie. Jednak to nie ta izolacja sprawia, że w niewielkim stopniu przypomina ono resztę RPA. Kapsztad jest niczym samotna wyspa, gdzie mieszają się wpływy wielu kultur, a miejscowi korzystają z życia w taki sposób, że każdy zagoniony i zestresowany Europejczyk natychmiast staje się o to zazdrosny.
Kapsztad, Kaapstad lub Cape Town to najstarsze miasto Południowej Afryki, założone w 1652 roku przez Holenderską Kompanię Wschodnioindyjską. Miejscowi nazywają je także Mother City, czyli Miastem Matką, przygarniającym wszelkich poszukiwaczy swojego miejsca na ziemi.
Nie wiem jak to możliwe, ale w Kapsztadzie człowiek ma poczucie, że nie jest kimś z zewnątrz. Jeśli tylko pokocha to miejsce, po jakimś czasie staje się jego integralną częścią.
Kapsztad to barwna mieszanka wszelakich ras, kultur, kolorów skóry, wyznań, orientacji czy narodowości. Co ciekawe, to podobno miejsce z najwyższym wskaźnikiem tolerancji na tej planecie.
Za co można pokochać to miejsce? Nie tylko sam Kapsztad, ale także całą Prowincję Przylądkową Zachodnią czyli Western Cape. Oczywiście jest wiele spektakularnych miejsc, takich jak stykające się ze sobą dwa oceany – Atlantycki i Indyjski. Góra Stołowa, uznana za jeden z cudów świata. Przylądek Dobrej Nadziei z plażą, na której wylądował Bartolomeo Diaz, ogród botaniczny Kirstenbosch, Parki Narodowe czy setki winiarni.
Jednak dużo ważniejsze wydaje mi się to, że RPA niesie w sobie jakąś dawkę kojącej nostalgii.
Pozwala mi poczuć to, co czułem w dzieciństwie (i zapewne większość czytelników mających dziś powyżej 40 lat). Sięgnąć po to, co wówczas było na wyciągnięcie ręki. Jest – w jakimś sensie – światem, w którym życie nie zostało jeszcze rozmyte przez pędzący czas i technologię.
Zacznijmy od najprostszych rzeczy. Czysta woda o doskonałym smaku. W wielu restauracjach podaje się ją nalaną prosto z kranu i naprawdę nie różni się ona od źródlanej wody. To między innymi ona nadaje wyjątkowych walorów tutejszej kawie i herbacie. A dodatkowo pozwala zapomnieć o walce z odkładającym się w czajniku czy ekspresie kamieniem – jest na tyle miękka, że nie zostawia na urządzeniach osadu, nawet po kilku latach ich użytkowania.
Tak samo z powietrzem. Oczywiście są momenty, kiedy smog jest odczuwalny, szczególnie w te nieliczne bezwietrzne dni. Okolice przylądka to nie jest jednak spokojne miejsce. Po dniach ciszy i spokoju powraca „doctor wind”, robiąc porządek z zanieczyszczeniami. Powietrze staje się wówczas krystaliczne. Nawet na terenie Góry Stołowej, położonej w centrum miasta, widziałem niezliczone mchy i porosty, będące przecież najlepszym miernikiem czystości.
W Południowej Afryce znajdziemy też dziesiątki odmian egzotycznych owoców.
W tym ich bardzo stare odmiany, dawno już wytrzebione w innych rejonach świata. Prym wiodą różne odmiany jabłek, gruszek, moreli czy śliwek. Gdy pierwszy raz po nie sięgnąłem, wróciłem do mojej młodości. Do czasów, gdy smak owoców był pełen niuansów, bogaty i nasycony. Owoce i warzywa pojawiają się tu zgodnie z porami roku. Nie pochodzą z hodowli pod folią, nie są zabezpieczone chemikaliami, transportowane miesiącami przez kontenerowce. Jeśli tęsknisz za naturalnymi smakami lub od lat wydaje ci się, że współczesna żywność pozbawiona jest polotu – powinieneś wybrać się na food safari do Południowej Afryki.
Przeprowadzka do RPA pozwoliła mi też zanurzyć się w świat smaków, których z Polski nie znałem – potraw z antylop, takich jak kudu czy springbok oraz bardzo popularnego w Western Cape mięsa ze strusia. Niestety jajecznica ze strusich jaj jest tylko dla najbardziej wygłodniałych podróżników. Nie sposób zjeść jej samodzielnie – jedno strusie jajo to odpowiednik 10-11 kurzych. Są jeszcze owoce morza, z krewetkami, kalmarami, małżami na czele oraz mięso ryb, takich jak kingklip (chyba najbardziej delikatne mięso w tej części świata), yellowtail czy tuńczyk. Jeśli ktoś nie przepada za rybami, tutaj zmieni zdanie.
Oczywiście, wyprawa do RPA wyłącznie dla doznań smakowych to zdecydowanie za mało, lecz jeśli do tego dołączycie wina, miejscowy dżin, 20-letnią brandy, dziewiczą faunę i florę oraz krajobrazy, których nigdy nie zapomnicie, nie będziecie chcieli wracać do domu, a stereotypy jakie słyszeliście na temat RPA, legną w gruzach. W kolejnych tekstach postaram się pokazać, dlaczego warto przyjechać tu na krótko lub dłużej, doświadczać bliskości z naturą, miejscową kulturą i uczyć się od miejscowych, jak cieszyć się życiem. Pokażę Wam RPA, jakiego nie znacie.


