Jest środek tygodnia, a ja stoję przed krzewem śliwy i patrzę na chmurę białych kwiatów. Nie jestem w tym osamotniony
Fot. Michał Głombiowski
Pewnego wiosennego dnia otworzyłem w chłodzie poranka oczy i przez snujący się wciąż jeszcze po nocy dym ogniska zobaczyłem rozświetloną mglistym słońcem plamę kwitnących wiśni. Było w tym obrazie coś z filmów Kurosawy. A w każdym razie wtedy tak mi się to skojarzyło, być może dlatego, że stojąc u progu liceum byłem nasiąknięty jego twórczością pokazywaną wówczas często przez publiczną telewizję.
Wieczór spędziliśmy na porzuconych lata wcześniej działkach otoczonych pierścieniem lasu. Paliliśmy ognisko i popijaliśmy piwo. Przez naszą osiedlową grupę przewinęli się zarówno koledzy mojego starszego brata, jak i kumple z mojej klasy. W głębi nocy towarzystwo powoli się wykruszyło, ale ja – wiedziony młodzieńczym entuzjazmem i poczuciem nieśmiertelności – z jedną czy dwiema osobami pozostałem do rana. Przesiąknięci dymem ułożyliśmy się na ziemi, by dać ciału kilka godzin snu. Zbudziło mnie pierwsze światło dnia. Otworzyłem oczy i ujrzałem przede mną pień wiśni otulony chmurą białych kwiatów. Dzień wcześniej ich nie zauważyłem, ten efemeryczny ślad wiosny skrył mrok wieczoru. Patrzyłem więc teraz na drzewko, jakbym obudził się w zupełnie innym miejscu, do którego przeniosło mnie kilka chwil snu. W złotym świetle wirujące ku ziemi płatki kwiatów zmieniały się w śnieg.
Tamta chwila przypomina mi się co wiosnę, gdy rozsiane po mieście śliwy, a gdzieniegdzie i wiśnie, wybuchają nieskończoną bielą.
Większość osób traktuje te kwiaty jako podnoszący na duchu znak końca zimy i mroku. Namacalny dowód na to, że świat w niekończącym się cyklu wykonał kolejny obrót. Dla mnie niesie dodatkowo mgliste wspomnienie z nocy spędzonej przy ognisku, w otoczeniu cieni rzucanych przez drzewa, która niosła w sobie niemal wszystko, co dało się wyobrazić.
Gdy przystaję teraz w parku przed rozbielonym krzewem, nie jestem sam. Ktoś obok robi zdjęcia. Młoda kobieta pochyla się, by powąchać kwiaty. Para nastolatków kręci relację wideo. Z roku na rok – być może to zasługa mediów społecznościowych, które lubią, gdy karmi się je sugestywnymi obrazami – kwitnące na wiosnę krzewy budzą coraz większe zainteresowanie. Drzewa, normalnie pozostające niezauważone, ściągają uwagę, jakbyśmy byli w Japonii i patrzyli na coroczne kwitnienie wiśni (hanami). Na wyspach to poważna sprawa, potrafiąca wypełnić szpalty gazet. Meteorolodzy i botanicy przyglądają się zmianom temperatury i układom wyżów i niżów, by podpowiedzieć Japończykom, w której części kraju kwiaty pojawią się pierwsze. Chwila ta, napędzana zmianami klimatu, następuje zresztą z roku na rok coraz wcześniej. W 2023 roku sezon zaczął się aż dziesięć dni wcześniej niż zwykle.
Dla Japończyków hanami symbolizuje zarówno przemijanie, jak i narodziny. Koniec i początek. Wspólne podziwianie kwitnących krzewów jest zajęciem spajającym społeczeństwo.
Nigdy nie byłem w Japonii wiosną. Nie widziałem więc jej zasypanej wiśniowymi kwiatami.
Mam jednak wrażenie, że niewiele już brakuje, byśmy zaczęli obchodzić własne święto hanami (choć u nas łatwiej będzie zapewne o śliwy niż wiśnie). Wyobrażam sobie, jak parki w naszych największych miastach wypełniają się ludźmi wylegującymi się na kocach. Jak rozmawiając, pozwalają płatkom kwiatów opadać na włosy i twarze.
Śliwy i wiśnie kwitną około dwóch tygodni. Ale jeżeli – jak w tym roku – przyjdzie akurat potężne ochłodzenie, te białe i różowe drobinki giną po paru dniach lub nawet godzinach. Piękno zazwyczaj ma wpisaną w sobie nietrwałość. Jest mgnieniem, które, jeżeli zamknie się oczy na odrobinę dłużej, znika bezpowrotnie. Najlepiej więc ich nie zamykać. Lub liczyć na to, że jakiś obraz zostanie pod powiekami na zawsze, zamieniając się we wspomnienie z czasów, gdy poranki pachniały dymem z ogniska, a świat zdawał się być narodzony zaledwie przed momentem.


