Dążenie do perfekcji zubaża nasz świat. I podróżowanie
Fot. Stefano Consoli / Unsplash
Przeglądam najnowszą książkę Marcina Kydryńskiego, którą polecaliśmy Wam w ostatnim zestawieniu dla czytelników. Tym razem skupiam się na fotografiach. Pełnią one w „Milagro” równie ważną funkcję, jak tekst. Lubię fotograficzny styl Kydryńskiego. To twórca wywodzący się ze starej szkoły National Geographic i widać, że zdjęcia robione są w sposób przemyślany, starannie skomponowane i niemal wszystkie zawierają wiele planów. Są czarno-białe, co jest dość ciekawym pomysłem na pokazanie wibrującej od barw Kuby.
A jednak, przeglądając je, mam poczucie, że coś tu jest nie tak. I dłuższą chwilę zajmuje mi co. Otóż, te fotografie są zbyt doskonałe.
Mam na myśli ich plastykę i ostrość. Wykonane wysokiej jakości aparatami, poddane obróbce osiągnęły wymiar hiperrealny. Z dopracowanym każdym odcieniem tonacji, wyrysowane jakby cienkim, świeżo naostrzonym ołówkiem.
To nie jest oczywiście jedynie kwestia zdjęć Kydryńskiego. Od dobrej dekady pędzimy bowiem w kierunku wizualnej doskonałości. Zaczęło się zapewne od obrazu HD w telewizorach, a później coraz lepszych matryc w aparatach cyfrowych. Swoje dołożył intensywny marketing, wmawiający nam, że coraz ostrzejszy i bardziej wyrazisty obraz jest celem, do którego należy dążyć (co zachęca to częstej wymiany sprzętu, bo przecież kolejny model robi jeszcze „lepsze” zdjęcia lub daje nieosiągalny jeszcze przed chwilą efekt). Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do „podrasowanej” warstwy wizualnej, że uważamy ją już za normę.
Wystarczy zresztą rzucić okiem na zdjęcia umieszczane na Instagramie. Przeważają te klinicznie czyste, z bardzo wysokim nasyceniem kolorów, uproszczone kompozycyjnie (na ekranach telefonów wieloplanowość powoduje chaos). Fotografie o „brudnym” obrazie, ziarniste (nawet jeżeli jest to ziarno cyfrowe), nie epatujące wyrazistymi barwami szybko giną w odmętach przeznaczonych dla prac niemal przez nikogo nie oglądanych.
Ten pęd do doskonałości wpływa niemal na wszystkie aspekty życia. Również na podróżowanie.
Nasze wędrowanie ma być doskonałe, niczym zdjęcia, które przywozimy z wyjazdów. Pozbawione przykrych momentów, nudy, straconego czasu, złych potraw, marnej pogody, wygodne, intensywne (bo przecież żyje się tylko raz). I przede wszystkim ma nas prowadzić do miejsc ładnych, bezpiecznych i sprawdzonych. W efekcie wszyscy lądujemy w tych samych punktach, tłocząc się i przeklinając na innych turystów, którzy mieli czelność wybrać to samo miejsce, co my.
A gdyby tak przestać szukać doskonałości?
Pozwolić na to, by nasze zdjęcia nie zawsze były perfekcyjne? By w podróży spotykały nas też rozczarowujące przypadki? Zaakceptować rysy i wgniecenia? Lub co więcej, zacząć je pielęgnować?
W tym kierunku idzie japońska sztuka kintsugi, o której jakiś czas temu rozpisywały się media. Polega ona na łączeniu odłamków ceramiki (np. pękniętego talerza) za pomocą laki i ozdabianiu uszkodzeń sproszkowanym złotem. Mistrzowie kintsugi nie próbują tuszować niedoskonałości przedmiotu, lecz wady przerabiają w zalety. Tworzą w ten sposób kolejny etap w życiu danej rzeczy. Mam w domu kilka talerzy przywiezionych z różnych stron świata, kupowanych z drugiej ręki. I chociaż nie są posklejane złotem, zdecydowanie widać na nich upływ czasu. Są poprzecierane, gdzieniegdzie odłupane lub chropowate. Ale lubię je. Mają w sobie mnóstwo historii i czasem, używając ich, zastanawiam się u kogo na stole wcześniej stały.
Oczywiście nie namawiam, by zupełnie pozbyć się dążenia do perfekcji. Gdyby nie chęć uzyskania doskonałości, nie mielibyśmy słynnych restauracji sushi w Japonii, poliglotów rozmawiających płynnie w pięciu językach czy ciekawych, zajmujących tekstów do czytania w magazynach. Mam jednak wrażenie, że przez ciągłe parcie ku ideałowi wiele nas omija. Nie wspominając już o frustracji i kosztach, które się z tym wiążą. Zbyt często, tylko dlatego, że coś nie okazuje się perfekcyjne, tracimy (na własne życzenie) dostęp do pasjonujących opowieści, przeszłości i wielowątkowego kontekstu.
Przykładem może być mój ukochany Neapol. Ileż to razy słyszałem od znajomych, że to jedno z najbardziej rozczarowujących miast, w jakich byli.
Gdy próbuję się dowiedzieć skąd ta ocena, okazuje się, że zarzutem jest chaos, nadmierna ekspresyjność mieszkańców, zapach gnijących glonów dolatujący od morza i przepełnione kosze na śmieci oraz brud na ulicach. To wszystko prawda. Neapol nie jest czystym miejscem i nie jest miejscem z pocztówki. Ale skreślenie go tylko dlatego, że na chodnikach walają się worki ze śmieciami, wydaje mi jednak absurdem (swoją drogą, nawet za tymi śmieciami stoi długa historia, prowadząca zresztą do… mafii).
Neapol (i nie tylko on) ma przebarwienia, zadrapania i wgniecenia. A nawet głębokie zmarszczki. Podobnie, jak stare talerze, aparaty fotograficzne, samochody i kawiarki. I to właśnie te mankamenty nadają im życia, sprawiając, że niedoskonałość staje się idealna.
