Najprzyjaźniejsze. Najlepsze. Najgorsze. Listy, rankingi, polecenia. Podsycają naszą żądzę podróżowania. I wypaczają obraz rzeczywistości
Fot. Joshua Golde / Unsplash
Poszukując informacji potrzebnych mi do pisania tekstów podróżniczych, regularnie natrafiam na rankingi miast, plaż, krajów. Ich twórcy lekką ręką układają świat w ciąg punktów, nadając wartość wybranym miejscom. Omijam te listy szerokim łukiem, zawsze zastanawia mnie jednak, jakim cudem ich autorom udaje się sprowadzić wielopłaszczyznową przestrzeń do kilku przymiotników. Fajne, najlepsze, rozczarowujące, itd.
Prym wiedzie tu Global Liveability Index sporządzany przez Economist Intelligence Unit (EIU), oceniający 173 kraje na podstawie 30 wskaźników, od infrastruktury po kulturę. Listę tę z lubością przedrukowują różnego rodzaju media, nadając artykułom odpowiednie tytuły. „Najlepsze miasto do życia”, „Stolica szczęśliwych ludzi”, itd. Zazwyczaj dobrze się to klika.
Rozumiem wrodzoną nam potrzebę kategoryzacji. Porządkuje nam ona świat i przestrzeń wokoło. Zawsze jednak zastanawiam się, jak czują się mieszkańcy miast bądź krajów, którym przypadło zamykać te listy.
Jak to jest żyć w miejscu, które przez jakieś bliżej nieokreślone gremium zostało uznane – nawet jeżeli nie dosłownie, to bardzo wymiernie – za najgorszą lokalizację do życia. Czy to nie jest tak, jakby ktoś do nas przyszedł i powiedział: „uważam, że mieszkasz w gównianym miejscu, najgorszym, jakie sobie mogę wyobrazić i mam zamiar powiedzieć o tym całemu światu”.
A przecież, w przeciwieństwie do zmagań sportowych, gdzie określone są jasno kryteria, a zawodnicy startują z podobnego poziomu, nie da się równie klarownie wyznaczyć rankingów szczęśliwości, przyjazności, fajności. To, co dla jednych będzie oczywistością, dla innych będzie osiągnięciem po latach starań. Dla jednych wyznacznikiem idealnego miejsca do życia będzie szeroki dostęp do oferty kulturalnej, dla innych… do wody lub jedzenia.
Wydaje mi się, że nikt nie powinien oceniać czyjegoś domu, a tym bardziej nazywać go złym, beznadziejnym, najgorszym.
To nie tylko kwestia kultury i empatii, ale też świadomości, że nie wszyscy mamy równe szanse. Nie każdy urodził się w miejscu, które spełnia wszystkie oczekiwania. Podobnie, jak nie każdy ma szansę mieszkać w designerskim apartamencie pełnym nowoczesnych mebli i udogodnień. Czasami pomalowanie obłażącej ściany jest już aktem niebywałego poświęcenia.
Jeśli już mamy bawić się w tego typu rankingi, może powinniśmy też wprowadzić wskaźniki uwzględniające kolonialną przeszłość wielu krajów?
Łatwiej stworzyć najlepsze warunki do życia, gdy dysponuje się bogactwem z grabienia przez setki lat innych narodów. Czy nie powinno być za to punktów karnych? I czy na pewno państwo czerpiące korzyści z łupienia kolonii lub przyjmując koniunkturalną pozycję podczas konfliktów i wojen możemy z czystym sumieniem nazwać „najlepszym”?
Tego typu listy mają też swoją rolę w napędzaniu nadmiernej, szkodliwej turystyki.
Rankingami kierują się bowiem odbiorcy dzisiejszych mediów i tłumnie ciągną do wskazanych miejsc, chcąc zobaczyć tak wyjątkowe miejsca. Z jakichś względów zapomnieliśmy, jak powinno wyglądać dobre podróżowanie i wciąż poszukujemy czyichś porad. „Trzydzieści miejsc, które musisz zobaczyć przed trzydziestką!” Dobra, chcę zobaczyć wszystkie! (no dobrze, może przez pięćdziesiątką).
Rankingi są do kitu. Ich głównym zadaniem jest wygładzenie wszelkich niuansów. Wydanie szybkich wyroków i ocen.
Tymczasem każde, nawet z pozoru najmniej atrakcyjne miejsce, ma coś do zaoferowania. Każde miejsce jest bowiem dużo bardziej złożone, niż nam się wydaje. I przede wszystkim, żadne nie jest ani idealne, ani beznadziejne. Kierowanie się podróżniczymi listami jest najlepszym sposobem, by zepsuć sobie wyjazd i pozbawić się głębokich doświadczeń. Zamiast patrzeć w rankingi, zachowajmy po prostu otwarty umysł.