Do Seattle przyjechałem skuszony kulinarną sławą tego miasta
Fot.: Aleksander Szojer, Stephen Plopper
Otwieram drzwi, zza których sączy się łagodny jazz. Kelner w czarnym garniturze kieruje mnie do stolika z widokiem na rozświetloną wieczornymi światłami zatokę. Modnie ubrani goście prowadzą ożywione rozmowy unosząc lampki szampana i zerkając na platery owoców morza. Do pełni szczęścia brakuje jedynie Louisa Armstronga z saksofonem. Bacząc na budżet, zamawiam małą porcję kraba z Alaski podawanego z kaszą pęczak. O spróbowaniu tych skorupiaków myślałem od chwili, gdy kilka dni wcześniej zobaczyłem je na stoiskach na miejskim targu.
Do Seattle przyjechałem skuszony kulinarną sławą tego miasta.
Wśród Amerykanów uchodzi one za kultowe – przede wszystkim ze względu na legendę grunge’u, który się tu narodził, ale też z powodu wyjątkowo malowniczej scenerii. Mimo to zagraniczni turyści trafiają tu nieczęsto. Seattle, leżące gdzieś na skraju mapy, przegrywa bitwę o uwagę przyjezdnych z takimi metropoliami jak Nowy Jork, Chicago czy San Francisco.
Pierwsze kroki skierowałem do niepozornej hali Spike Place Market. To właśnie w takich miejscach bije najmocniej gastronomiczne serce miast. Budynek bardziej przypomina wiktoriańską zabudowę Wielkiej Brytanii niż bezosobową, współczesną architekturę Seattle. Podejrzenie słuszne, gdyż właśnie z tej epoki pochodzi ten jeden z najdłużej działających (od 116 lat) targów z żywnością w Stanach Zjednoczonych.



Sprzedawca mango poczęstował mnie owocem soczystym i słodkim jak w Indiach, dodając – kiedy tylko dowiedział się o kraju mojego pochodzenia – że chętnie kupują je stewardesy LOT-u. Tuż obok elokwentna pani doradziła, jakie przyprawy najlepiej używać w kuchni o tej porze roku. Łakomczuchy znajdą tu uwielbiane w tym kraju orzechy z różnorodnymi dodatkami oraz rzemieślnicze czekolady, dżemy i powidła. Smakosze nabędą przetwory truflowe i farmerskie sery.
W niedzielny poranek na targowych stołach swoje dobra rozłożyli wytwórcy świec, biżuterii, mydeł, dzianin, ozdób świątecznych. Klasyczny mix znany z bazarów całego świata, choć wiele tu perełek własnej roboty. A ceny wyjątkowo jak na Amerykę przystępne. Nieśpiesznemu przeglądaniu oferty sprzyja rozmowność sprzedawców. Do każdego produktu tworzą w okamgnieniu jakąś legendę. Jeden jest eko, drugi według przepisu pradziadka, a kolejny najbardziej lokalny.

W końcu jednak dotarłem do stoisk rybami i owocami morza.
Z długich lad wypełnionych lodem spoglądały na mnie halibuty, dorsze, łososie, ale przede wszystkim okazałe homary oraz kraby z Dungeness i dalekiej Alaski. Kiedy nieśmiało spytałem, czy mogę spróbować dzikiego łososia po sto dolarów za kilogram, sprzedawca podsunął szczodrze ucięty kawałek wędzonego, delikatnie różowego mięsa. „To tak smakuje łosoś!” – pomyślałem w zachwycie, wracając później do innych stoisk po kolejne porcje darmowej uczty bogów. Kątem oka dostrzegłem rybny spektakl. Rozbawieni sprzedawcy rzucali nad stołem tuszkę łososia. Spektakl, który jak się później okazuje, stanowi uświęconą tradycją targu.
Rozochocony rybnymi smakami, zszedłem na niższe piętro, gdzie mieszczą się jadłodajnie z kuchniami wszelkich stron świata. Wybrałem „The Athenian Seafood Restaurant & Bar”. Kelnerka poprowadziła mnie do stolika z widokiem na ocean, diabelski młyn i zasłonięte chmurami Góry Olimpijskie.

Zamówiłem małżowy chowder oraz benedyktyńskie jajka z mięsem kraba. Ku mojemu zaskoczeniu rybna nalewka podana została niczym żurek, w chlebie. Gęsta od śmietany, hojnie okraszona małżami, w zimowy poranek otuliła mnie niczym kaszmirowy szal. Kropką nad „i” w porannym błogostanie gastronomicznym stały się ukryte pod delikatnym sosem idealnie ścięte jajka, spod których zaczepnie wystawały kawałki mięsa homara. Maczając grzanki w sosie i rozpływającym się żółtku, kąsając skrawki wykwintnego skorupiaka spoglądałem to na ocean, to na klientelę zapełniającej się powoli restauracji.
Po przeciwległej stronie zabudowań targowych, moją uwagę przykuła kolejka do lokalu przyozdobionego logo najbardziej znanej sieci kawiarni na świecie.
Jak na Starbucksa, to miejsce miało zadziwiający, nieprzystający do współczesności wystrój. Szybkie przejrzenie zasobów internetu uświadomiło mi, że to właśnie w Seattle, w 1971 roku zrodziła się marka, która na dobre i na złe zawojowała świat. Do lokalu, od którego zaczęła się cała historia, mającego wciąż niemal niezmienione wnętrze, ściągają tłumy miłośników mocno palonego espresso.

Skuszony czekoladowym zapachem, wszedłem jednak do mieszczącej się tuż obok ciastkarni. Dziewczyny wypiekały w niej olbrzymie cookies z równie wielkimi kawałkami czekolady. Wypracowana odporność na uroki tych zdradliwych ciastek, a zarazem ikonę amerykańskiego cukiernictwa, rozpłynęła się, gdy tylko zatopiłem zęby w ciepłym jeszcze czekoladowym cieście.
W przerwie od kulinarnych doznań przespacerowałem się w chłodnym zimowym powietrzu wzdłuż pustych ulic miasta do Bayview-Kinnear Park, by nacieszyć wzrok widokiem na zatokę, sięgające nieba wieżowce i wyrastające na horyzoncie Góry Olimpijskie. Panorama miasta faktycznie imponuje, zaś upstrzony zielonymi wysepkami ocean zachęca do eksploracji od strony wody. Gdzieś w oddali statki odpływały w stronę Azji i Alaski. Seattle jawi się jako gigantyczna brama tego przepastnego kraju.
Podziwiając świąteczne dekoracje domów, skierowałem się w stronę nadbrzeża. Zachęcony relacją młodego żołnierza, którego spotkałem dzień wcześniej w ukraińskiej restauracji u podnóża góry Rainier, zaszedłem jeszcze do winnego baru na moim ulubionym już targu.
Zamówiłem degustacyjny zestaw lokalnych win za 15 dolarów, co stało się okazją do spróbowania najgorszych bodaj trunków w moim życiu.
Ale jak mawiają Amerykanie – „just for the experience!”. Wypijając niemal duszkiem sześć szklanek winnego octu, zachwyciłem się atmosferą miejsca uosabiającego to, co w Stanach najlepsze. Luz, bezpośredniość i brak nadęcia. Na odchodne poprosiłem jedynie o rekomendację restauracji z owocami morza. Kraby zobaczone wcześniej na targu nie dawały mi wciąż spokoju.
I tak maczam teraz w ciepłym maśle jędrne kawałki białego mięsa, które zadziwiająco dobrze komponują się z łagodnie doprawioną kaszą. Żal mi, że danie znika tak szybko. Dopiero opłacając rachunek orientuję się, że przez nieporozumienie, zamówiłem całą, a nie pół porcji. Przez tę pomyłkę danie stało się najdroższą ucztą morską mojego życia. Dylemat nad niespodziewanym wydatkiem szybko jednak przemija w hotelowym barze, nad szklaneczką bourbonu z lokalnej wytwórni Oola. Głęboki smak trunku tuli mnie do snu o powrocie do Seattle.
Seattle. Tego nie przegap
Space Needle – emblematyczna wieża miasta o kosmicznym kształcie. Za niebotyczną kwotę oferuje również kolację z widokiem. Zdaniem wielu to jednak „a tourist trap”.
Pike Place Market – targ z żywnością, rękodziełem oraz jadłodajniami.
Restauracje
The Athenian Seafood Restaurant & Bar w Pike Place Market.
Cutters Crabhouse – ekskluzywna wybór doskonałych owoców morza.
Oola Distillery – lokalna wytwórnia ginów, whisky oraz bourbonu. Warto zainteresować się również innymi bourbonami ze stanu Waszyngton. Z powodzeniem konkurują one z najlepszymi szkockimi whisky.
Poza Seattle
Góry Olimpijskie – górskie spacery z widokami na ocean i panoramę Seattle.
Vancouver – obiekt westchnień Kanadyjczyków oddalony o 3h drogi od Seattle.
Mount Rainier – wulkaniczny stożek z lasami pełnymi łosi. 170 km na południe od Seattle. Wejście na szczyt wyłącznie dla doświadczonych alpinistów.
Cannon Beach – jedna z piękniejszych plaż Pacyfiku otoczona sekwojowymi lasami. Ok. 350km na południe od Seattle.
Multnomah Falls – wyjątkowo urodziwa dolina wodospadów w pobliżu Portland.
Silver Falls – kolejna dolina przepięknych wodospadów w pobliżu Salem.
