Jeżdżenie na rowerze nie ma w sobie za wiele spektakularności. Kilka godzin kręcisz nogami siedząc na twardym siodełku. Czemu więc jest to tak satysfakcjonujące?
Gdy trafisz w środek sosnowego lasu, który nie widział deszczu od tygodni i wpadasz w koleiny z suchym piachem sięgającym kostek, w którym grzęźniesz na dobre albo niespodziewanie zderzasz się z jezdnią o siedmioprocentowym nachyleniu – na którą musisz wjechać lub wczłapać się prowadząc rower – zastanawiasz się, po jakiego diabła to robisz. Przecież mógłbyś po prostu pojechać samochodem. Nie pocić się, nie doprowadzać mięśni nóg do płaczu, nie testować wytrzymałości kolan i płuc.
Jednak z jakiegoś powodu, gdy raz już na ten rower się wybierzesz – później do tego wracasz. Przyczyn tego jest sporo. W moim przypadku chodzi głównie o to, że poruszanie się na maszynie napędzanej siłą własnych nóg ma optymalną prędkość. Rower pozwala pokonać dużo większą odległość niż gdy się idzie, równocześnie nie przytłacza jednak potencjałem kilometrów, które da się przemierzyć. W przypadku auta czy samolotu mówimy o setkach lub nawet tysiącach kilometrów. Tu – może o 150 na dzień, a prędzej jednak 80 czy 90. Rower jest najbardziej skrojony na ludzką miarę.
Gdy akurat się nie męczysz przy pokonywaniu kolejnych przeszkód, poruszanie na nim staje się swobodne. Ma w sobie coś z lotu.
Nie osiągniesz takich odczuć, jadąc autem czy pociągiem. Rower jest prostą maszyną. Może stać się przedłużeniem ciała. Jak to powiedział kiedyś rowerowy podróżnik, Piotr Strzeżysz – niby jedziesz po ziemi, ale twoje stopy znajdują się jednak w powietrzu. Kilkanaście centymetrów ponad gruntem.
Równocześnie jednak nie przepadam za elementem sportowym lub wyczynowym, który może wiązać się z rowerem. Z pełną świadomością i determinacją, ten aspekt wycinam. Nie interesuje mnie, jak szybko przejadę jakiś dystans, jaki rekord pobiję, czy będę jechał od kogoś szybciej lub wolniej. Często rezygnuję z rejestrowania przejechanej trasy, nie kolekcjonuję śladów gps.
Nie dlatego, żebym tępił sportowe wyzwania. Zapewne same w sobie mogą być cenne. Po prostu odkryłem kiedyś, że przemieszczanie się na rowerze pozwala gładko wniknąć w krajobraz i otoczenie. Pod warunkiem jednak, że się nie spieszysz. Jeżeli będziesz próbował „zrobić wynik”, to nie zadziała.
To „swobodne płynięcie” sprzyja obserwacji. Jedziesz w takim tempie, by otoczenie się zmieniało, ale z kolei nie tak szybko, by uciekały ci detale. Przy odrobinie szczęścia natkniesz się na jelenia buszującego w krzakach, żmiję zygzakowatą przecinającą ścieżkę, poszarpaną linię ośnieżonych Tatr na horyzoncie, pełną kwiatów łąkę, którą będziesz jechał przez długie minuty. I w każdej z tych chwil siedział aż po same uszy.
Jest więc duża szansa, że się od tego uzależnisz. Nawet jeżeli kilka dni po powrocie będzie cię trochę bolał tyłek od wąskiego rowerowego siodełka.
