Nasze problemy zaczęły się z upowszechnieniem zegarków. I podzieleniem życia na łatwo mierzalne, powtarzalne odcinki, które tak dobrze prezentują się w planerach, terminarzach i kalendarzach
Rozmawiam ze znajomymi, śledzę doniesienia w mediach i z radością obserwuję, że zmienia się podejście do czasu pracy. Opinie, że pracujemy zbyt dużo, opętani manią produktywności i wzięci w kleszcze ram wyznaczanych przez zegary, słychać już od kilku lat. Mam jednak wrażenie, że dopiero pandemia pozwoliła im wybrzmieć pełniej.
Pracodawcy jak i pracownicy zmuszeni zostali do przełamania nawyków ukształtowanych przez pokolenia. Nagle okazało się, że przesiadywanie w biurach nie zawsze ma sens i że da się przenieść pracę w dowolne miejsce na świecie. Że elastyczność w organizowaniu i wypełnianiu obowiązków, o której wcześniej nikt nie chciał słyszeć, staje się powoli normą.
Tradycyjny cykl pracy od poniedziałku do piątku po prostu nie działa. Jest przykładem okrojenia naszego życia z przyjemności i spontaniczności oraz zaprzecza naszemu naturalnemu rytmowi. I coraz więcej osób przestaje się na to godzić. Hiszpanie testują właśnie czterodniowy tydzień pracy. Trzymam za nich kciuki.
Nie chodzi mi o to, że mamy nie pracować w ogóle lub tkwić w bezczynności. Artyści przecież, dla przykładu, oddają się swoim zajęciom dniami i nocami. Tyle że nikt im tego nie narzuca.
Czas jest jednak jednym z najważniejszych zasobów. Dopiero, gdy potraktujemy go jako rodzaj waluty, dociera do nas, jak łatwo go roztrwonić na aktywności wątpliwej jakości. Pomyślcie na przykład, że przeglądanie Facebooka czy Instagrama jest finansową transakcją. Właściciele platform społecznościowych pobierają od nas opłatę w postaci minut oraz uwagi, którymi dysponujemy. Co dają w zamian? W przeważającej większości obrazy kotków, śmieszne memy i informacje o tym, co zjedli na śniadanie ludzie, których nigdy nie wiedzieliśmy na oczy. Z jakichś powodów chętnie jednak na to przystajemy.
Jeżeli uznamy czas za nasz najcenniejszy zasób, szybko pojawi się pytanie, czemu akceptujemy sposób, w jaki społeczeństwo narzuca nam podział między pracą a przyjemnością? Dlaczego nie możemy zadecydować, by robić rzeczy tak, jak lubimy, a nie tak, jak ktoś chce, byśmy je robili? Dlaczego uznajemy, że praca dla kogoś, pięć razy w tygodniu, przez osiem lub więcej godzin każdego dnia jest czymś normalnym i dla nas najlepszym?
Rok ma 365 dni. W tym ok. 130 jest oddanych do naszej dyspozycji – tyle wynosi suma weekendów i 26-dniowego urlopu (dochodzi do tego jeszcze kilka dni świąt). Przez blisko 2/3 roku ktoś inny dysponuje naszymi zasobami.
W rzeczywistości nasze problemy zaczęły się wraz z upowszechnieniem zegarków. I podzieleniem życia na łatwo mierzalne, powtarzalne odcinki, które tak dobrze prezentują się w planerach, terminarzach, kalendarzach. Wcześniej ludzie żyli zgodnie z dość płynnymi cyklami, dużo bardziej pojemnymi niż godziny, minuty i sekundy. Kierowali się porami dnia, położeniem słońca, przyrodą. Wiem, że nie możemy do tego wrócić, ale czy to oznacza, że musimy żyć tak, jak większość z nas żyje? A po pandemii wrócić do narzuconego nam cyklu?
Mam w pamięci pewne doświadczenie.
Wiele lat temu wybrałem się samochodem do Hiszpanii, nie mając względem tej wyprawy absolutnie żadnych planów. Nie wiedziałem, gdzie dojadę, ani ile będzie trwała. Niemal zerowy budżet kazał mi spać w samochodzie, kąpać się w jeziorach i jeść puszkowane sardynki pogryzane bagietką i popijane winem. Nie było wtedy jeszcze smartfonów, nie miałem przy sobie laptopa, ani żadnej konkretnej pracy do wykonania.
Wkrótce okazało się, że czas się rozpłynął. Przestałem się orientować, jaki jest dzień tygodnia. Tylko w przybliżeniu wiedziałem, jaki jest miesiąc. Nie interesowała mnie godzina, często odbijałem się więc od drzwi sklepów pogrążonych w popołudniowej sjeście. Czas przestał mieć znaczenie.
Jechałem tam, gdzie akurat miałem ochotę lub zatrzymywałem się na dłużej, jeżeli gdzieś mi się spodobało. Mimo to, albo właśnie przez to, był to jeden z bardziej intensywnych w doznania okresów w moim życiu.
Ten jeden raz uwolniłem się od dyktatu godzin i minut oraz związanych z nimi norm społecznych. Dogłębnie wtedy odczułem, że życie z zegarkiem w dłoni jest w rzeczywistości sprzeczne z naszą naturą. Nigdy nie udało mi się tego doświadczenia powtórzyć. W jakimś sensie zmieniło ono jednak wszystko. Uświadomiłem sobie bowiem wtedy, że „bezczasowość” istnieje i daje nieporównywalne z niczym poczucie wolności i swobody. Myślę, że jeszcze kilkaset lat temu było one dla większości osób dość łatwo osiągalne.
W jakimś sensie od tamtej chwili wciąż próbuję to uczucie znów odnaleźć.
