„Duchowi śniegów” bliżej do traktatu filozoficznego i wizualnego eseju o stracie niż do filmów przyrodniczych Davida Attenborough
„Duch śniegów” – dokument o poszukiwaniach śnieżnej pantery w górach Tybetu – reklamowany jest jako jeden z najbardziej relaksujących obrazów kinowych ostatnich lat. Mimo niespiesznego tempa, pięknych kadrów i powolnej narracji budzi on jednak raczej niepokój i smutek niż odprężenie. Jest bowiem świadectwem na to, jak wiele utraciliśmy.
Uznany pisarz i podróżnik, Sylvain Tesson i nagradzany fotograf dzikiej przyrody, Vincent Munier, jadą do Tybetu, by sfotografować panterę śnieżną. Drapieżny kot, żyjący w górach na wysokości pięciu tysięcy metrów, stroni od ludzi i jest gatunkiem zagrożonym wyginięciem. Jego poszukiwania nie muszą więc zakończyć się sukcesem.
O tym, że dwóch Francuzów kota w końca spotka wiadomo jednak od początku, chociażby dlatego, że przewija się on na plakatach promujących. Inaczej nie powstałby film. Czy mamy więc do czynienia z kolejnym programem przyrodniczym, ukazującym życie tajemniczych gatunków zwierząt? Na szczęście nie.
„Duchowi śniegów” bliżej do traktatu filozoficznego i wizualnego eseju o stracie niż do tytułów Davida Attenborough.
W dużej mierze jest on nie o dzikich zwierzętach, ale o spotkaniu dwóch bratnich dusz, które przeżywają – w zetknięciu ze światem natury – doznania niemal ekstatyczne, bliskie sacrum.
Duża w tym zasługa Sylvaina Tessona, którego filozoficzny, poetycki styl można było już poznać w jego podróżniczych książkach. Ten wiecznie rozpędzony eksplorator – zdobywający wcześniej kolejne kontynenty, a nawet budynki katedr – zostaje zmuszony do zatrzymania się. Czekanie na panterę i podpatrywanie innych dzikich zwierząt polega bowiem głównie na tkwieniu w bezruchu w kryjówce za skałą czy w jaskini. Munier ma to w małym palcu. Tesson patrzy jednak na towarzysza pełen niedowierzania i podziwu, jakby dopiero teraz odkrył, że istnieją różne sposoby na życie.



Czy historia przyjaciół, którzy spędzają większość czasu w bezruchu lub ewentualnie przesuwają się wolnym tempem przez bezkres tybetańskiej pustki może być tematem na film? Opowieść napędza tu nie akcja, a nawet nie kolejne odsłony poszukiwań drapieżnego kota, lecz rozmowy bohaterów. Ich przyglądanie się samemu sobie, powolne zatapianie się w przestrzeń, w której na te kilka tygodni się znaleźli. Wymaga to niezwykłej cierpliwości, którą Tesson, w typowy dla siebie sposób, uznaje za „najwyższą cnotę, najbardziej elegancką i zapomnianą, która pomaga w uwielbieniu świata”.
Równocześnie jednak nie jest to klasyczne spotkanie mistrza i ucznia. Tesson i Munier, choć różni, obaj mają w sobie cechę, której nie muszą się od siebie uczyć. To ciekawość. I naturalna zdolność do zachwycania się detalami. Potrafią – z zaangażowaniem wymazującym na moment wszystkie inne sprawy świata – rozprawiać o ruchu biegnącej tybetańskiej antylopy. Lub dywagować o tym, jakich rozmiarów łapę ma śnieżna pantera. Tessonowi co prawda zdarza się balansować w filozoficznych rozważaniach na granicy banału, a chwilami zapędza się w porównaniach w rejony śmieszności, zazwyczaj jednak tej cienkiej granicy nie przekracza.
Ten niezwykle malarski film nie jest jednak obrazem kojącym. Szybko sobie bowiem uświadamiamy, że ta opowieść jest też o tym, że staliśmy się gatunkiem przegranym.
Żyjącym w całkowitym oderwaniu od naturalnego dla nas środowiska. Szamoczącym się, tkwiącym w bezradności, a do tego skrajnie destrukcyjnym. Nad pełnymi ciszy i spokoju kadrami wisi, niczym burzowa chmura, świadomość, że to co widzimy, jest już unikatem. Ostatnim tchnieniem świata, który ginie i do którego śmierci to myśmy się przyczynili. Do którego nie mamy już w zasadzie wstępu.
W tym sensie jest to film o głębokiej, przejmującej samotności. O tym, że sami wypędziliśmy się z raju. Tesson w którymś momencie zresztą zauważa: „Jesteśmy odizolowani. Jesteśmy jak skamieliny”.
To piękny, ale też smutny film.
Duch śniegów (La panthere des neiges), reż. Marie Amiguet/Vincent Munier, 2021
Film wyświetlany jest obecnie w kinach