Nowa sztuka latania

Początek
przeczytasz w mniej niż 7 min.

Dreszczyk emocji przed lotem – to coś czego nie czułam już dawno

A tu proszę, kręci mnie w brzuchu w taksówce na lotnisko. Wcześniej, czyli „przed zarazą”, latałam dużo, może za dużo. W końcu stało się to czymś niezwykle zwykłym. Ot, uciążliwością w podróży, którą musiałam znieść, by szybko dotrzeć w wybrane miejsce.

Tymczasem, po odwyku jaki COVID-19 zaserwował mi oraz wszystkim rozlatanym, w drodze na lotnisko czułam lekką ekscytację na myśl o tym, że za chwilę będę nad chmurami. Brakowało mi tego i tyle. Samochodowe podróże są świetne, ale jednak nie zawsze ma się ochotę na serwowaną przez nie powolność i kilometry za kółkiem. W samolocie można zagapić się w okno, zatopić w książce i zanim się człowiek spostrzeże, już jest na miejscu.

Ale motylom w brzuchu towarzyszył też nasilony przez pandemiczne dyskusje strach przed lataniem w dobie wirusa. Te wszystkie analizy, jak szybko filtrowane jest powietrze w kabinie samolotu, te dysputy o zarazkach czających się w klimatyzacji, obawa przed wspólnym zamknięciem w puszce bez okien (a raczej z oknami, których nie można otworzyć). To, oraz COVID-owe zakazy – najpierw totalne zamknięcie nieba, potem ograniczenie miejsc do 50 procent, a teraz wpisywanie co dwa tygodnie na listę państw, z których można lub nie można do Polski przylecieć – pokazało, że latanie wciąż mitologizujemy. Że niby mamy XXI wiek, a samoloty nadal przerażają nas bardziej niż pociągi, nawet te najszybsze, samochody czy autobusy.

Jednym słowem magia latania wciąż ma się świetnie, choć chwilowo wychodzi to lotnictwu bokiem.

Lotniska, w przeciwieństwie do dworców, zaczęły przypominać oblężone twierdze. Nie wejdziesz, jeżeli nie masz biletu. Ale nawet gdy go masz, wejść tak po prostu nie możesz. Trzeba podejść do wybranego wejścia (inne są zamknięte) i ustawić się w kolejce – trzyosobowej, ale jednak.

Zakładam maseczkę, czekam na zmierzenie mi temperatury, a miły pan przepuszcza mnie dalej. W hali odlotów pustki. Wszystkie loty z całego dnia mieszczą się na dwóch tablicach. Przed pandemią na dwóch tablicach ledwie mieściły się loty z najbliższych kilku godzin.

Nikt się nie pałęta, nikt nie czeka, nie koczuje na ławkach, bo czekać nie ma na co.

Samoloty odlatują o czasie, a przylatują nawet i wcześniej, co jest oczywistym znakiem, że na niebie nie ma tłoku. Piloci nie czekają w kolejce do kołowania i startu. Pasażerowie nie czekają na bagaż, bo ten wychodzi z brzuchów samolotów szybko i o czasie. Nawet osławione anulacje lotów z powodu braku obłożenia zdarzają się rzadziej niż na początku „odmrożenia”, kiedy do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy polecimy i kiedy.

Do odprawy nie ma kolejki. Raz dwa i walizka nadana. Przy stanowisku kontroli pustki, przede mną dwie osoby, w stosownym dystansie. Przy bramkach panowie w przyłbicach uśmiechają się i cierpliwie czekają aż wyłowię z torby kosmetyki. Jest nawet chwila na pogawędkę. Miły pan życzy mi udanej podróży, a do mnie dociera, że wcześniej nikt ani na pogawędki, ani na uśmiechy, ani tym bardziej na bycie miłym nie miał tu czasu ani ochoty. Dopiero nieprzytłoczeni pośpiechem, kolejkami, bezwładem tłumu i głupoty, ludzie się uśmiechają, życzą sobie dobrego dnia. A ja – pasażer – czuję się mile widziana. Może to efekt uboczny zamknięcia, że nagle każdy docenia to, co ma? Zatrudnieni -pracę, a podróżni to, że mogą w końcu latać?

Na tych nielicznych, którzy zdecydowali się lecieć, w lotniskowych sklepach promocja na promocji. Tu zniżka na kosmetyki, tam okazyjne pakiety.

Lecę do Londynu (na szczęście zdążyłam przed przywróceniem dla przylatujących z Polski obowiązkowej, 14-dniowej kwarantanny od 3 października). Przy automatycznej kontroli paszportowej zapominam, że mam maseczkę na twarzy. Dopiero pani celnik zwraca mi uwagę, że z maseczką maszyna nigdy nie przepuści mnie dalej.

W terminalu snują się inne zamaskowane osoby, choć kto może siada jak najdalej (o co nie trudno, bo miejsca jest masa) i ukradkiem odsłania nos. W samolocie też pustki, choć system rezerwacji wcale nie rozsadził nas tak, żeby każdy siedział sam. Po chwili wszyscy przesiadają się jak najdalej od siebie. Wygląda na to, że nie tylko ja naczytałam się o kwarantannie dotykającej niespodzianie współpasażerów lecących w rzędach koło kogoś zdiagnozowanego pozytywnie na COVID-19. Każdy ukradkiem się rozgląda, taksując sąsiadów wzrokiem – i całkiem możliwe – starając się ocenić swoje szanse. Niefartowne sąsiedztwo to jak ponury los wylosowany na loterii. Niby niewiele od nas zależy, ale skoro latamy, to już w nią gramy. Zresztą przy podróży pociągiem jest przecież podobnie. Chociaż ręka mi trochę drży, gdy w formularz trzeba wpisać numer siedzenia: 13A.

Formułka „Welcome on board” brzmi jakoś radośniej. Zaczynam się czuć jak bohater, który lata w czasach, gdy reszta kurczowo trzyma się ziemi. Nagle pasażer zaczął być niezwykle cennym, bo rzadkim gatunkiem. Uśmiecham się w myślach, że to na naszych barkach spoczywa przyszłość lotnictwa. Jak tak dalej pójdzie, nawet największe linie, stojące na nogach dzięki zastrzykom z państwowych kas, wykrwawią się i koniec końców nigdzie już nie polecimy.

Tymczasem – pomijając covidową loterię – to teraz nic, tylko latać. Bilety są śmiesznie tanie, nawet te kupione dosłownie z dnia na dzień.

Do niemal ostatniej chwili bilet można zwrócić albo wymienić. Coraz więcej linii (ostatnio KLM i Air France) wymienia je nie tylko na vouchery, ale oddaje pieniądze. Jest miło, pusto, spokojnie, cicho, a lotniska-molochy, które zawsze przyprawiały mnie o zawrót głowy i ból stóp od nadmiaru chodzenia, nagle stały się przestrzenne i bardziej przyjazne.

Osiągamy wysokość przelotową. Zaczyna się serwis, dostaję drożdżówkę i wodę. Na chwilę wszyscy zdejmują maseczki, potem większość karnie nakłada je z powrotem. Choć zawsze zdarzy się taki, który założyć zapomni, albo postawi przed sobą kubek z herbatą i udaje, że pije ją przez cały lot. Zadziwiające, że załoga nie zwraca takim cwaniakom uwagi, choć chwilę wcześniej przypominała o obowiązku zakrywania ust i nosa. (W drodze powrotnej grupka osób sączy whisky i im bardziej sączy, tym głośniej rozmawia. W końcu ktoś z „zamaskowanych” pasażerów nie wytrzymuje, prosi stewardesę, żeby zwróciła im uwagę. Wesołe towarzystwo tłumaczy, że przecież pije, a jak pije to konsumuje i maseczki mieć nie musi. Takie to podniebne Polaków rozmowy i sposoby).

Ląduję na Heathrow, przez które zawsze przelewał się niekończący się tłum. Teraz pusto. Błyszczą wypolerowane podłogi, cisza dzwoni w uszach, a w sklepach wolnocłowych straszą puste półki.

Co drugi fotel zablokowany kartonową planszą, wszyscy w maseczkach. Na kontroli paszportowej maszyna mnie nie przepuszcza. Nie wiem czy to pech, czy z powodu uciążliwego i pełnego detali formularza, który trzeba uzupełnić przed wylotem i pokazać jego QR kod urzędnikowi.

Przy kolejnym locie do Hamburga lotniskowe wrażenia mam podobne, choć akurat w tym niemieckim kraju związkowym już na pierwszy rzut oka widać wiarę rządzących w ludzi i ich skłonność do przestrzegania przepisów. Wszyscy noszą maseczki na nosie i ustach, a nie na brodzie. Na lotnisku nie ma potrzeby zakrywania co drugiego fotela, żeby nikt na nim nie usiadł (bo skoro trzeba zachować dystans, to kto może go zachowuje i tyle).

Obserwując to całe zamieszanie wokół latania, trudno nie zauważyć wielu paradoksów i bezsensów.

Wchodzącym na Okęcie mierzona jest temperatura, a w autobusie czy pociągu, którymi część pasażerów przyjechała na lotnisko, już nie. Heathrow nie wpuszcza pasażerów do wnętrza terminala wcześniej niż dwie godziny przed odlotem, więc przed wejściem kłębi się tłum (a potem już wszędzie trzeba zachować dystans). Albo stewardesa informująca po wylądowaniu na Okęciu o tym, żeby wysiadać zgodnie z zajmowanymi rzędami, a potem i tak wszyscy lądują w lotniskowym autobusie, w którym ścisk może nie taki jak przed pandemią, ale na pewno gęstszy niż przepisowy.

Mimo to, wychodząc przez przeszklone drzwi lotniska czuję się niemal jak bohater, który ma odwagę latać i śmiać mi się chce, że ten tak do niedawna zwykły sposób podróżowania, nagle, na nowo, stał się tak wyjątkowy.

I gdy łapię pierwszy oddech bez maseczki, staram się nie myśleć o tym, do kogo trafi formularz z moimi danymi. Czy faktycznie po 30 dniach zostanie zniszczony i czy nie wylosuję „biletu” na kwarantannę, tyko dlatego, że siedziałam w samolocie na tym, a nie innym miejscu.

Odganiam te myśli i skupiam się na pozytywnych stronach latania w czasach pandemii: punktualności, taniości, braku tłoku. Z tej perspektywy wygląda na to, że nastało dla pasażerów istne eldorado. O ile tylko nie zechcemy polecieć gdzieś poza Europę.

Anna Janowska

Dziennikarka, autorka książki Monsun przychodzi dwa razy. Podróż szlakiem pieprzu przez Keralę, Oman i Zanzibar. W Pani i Travelerze pisze o podróżach, w Label Magazine o designie. Jej konik to wywiady - dla miesięcznika Zwierciadło rozmawiała min.: z Brigitte Bardot, Yotamem Ottolenghim, Elizabeth Gilbert czy Mariną Abramowić.

1 Comment

  1. jak dla mnie suuuuper moje spostrzezenia sa b. podobne duzy minus to test na covid-19 ? ktorego nie chce ponownie robic !!!! czekam na koniec listopada moze bedzie wiecej kierunkow gdzie bede mogla poleciec bez testu swiat jest piekny i wreszcie odpoczywa od nas to mu sie nalezy bo my nie umiemy oniego dbac pozdrawiam magda

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.