W świecie tak różnym od naszego jedno uczucie okazuje się być takie samo: miłość
Kruki! Wiesz, że Kenia jest pełna ludzi-kruków – powiedziała Jane Wanjiru, a potem spojrzała na mnie badawczo.
Nie zrozumiałem. Musiała się domyślić, że nie wiem, o czym mówi, bo zapytała:
– Jak długo jesteś w Kenii?
– Dwa tygodnie – odparłem.
– Ach, to nic jeszcze nie rozumiesz. Kruki, musisz na nich uważać. To ludzie, którzy chcą cię oszukać – wyjaśniła.
Jane była sprzedawczynią w maleńkim sklepie z artykułami metalowymi. Kryła się za potężną grubą kratą. Ale to nie jej szukałem, ale jej męża Kimani Kibiku.
Kiahuria jest sporą wioską w hrabstwie Kiambu. Pół godziny drogi od Nairobi.
Zawsze zadziwiała mnie w Afryce łatwość, z jaką można odnaleźć drugiego człowieka. Wystarczy trochę popytać. Nie inaczej było w tym wypadku. Znałem tylko nazwisko i miejscowość. Po niedługim czasie wskazano mi sklep, w którym pracowała Jane, jego żona. W końcu, po krótkiej rozmowie, zdecydowała się mi zaufać. Zamknęła swój sklep na ogromną kłódkę i poszliśmy błotnistą drogą w stronę niezbyt odległych magazynów. W jednym z nich przedstawiła mi męża, który siedział przy biurku w hali jakiejś hurtowni. Wokół leżały worki. Kiedy usłyszał, że chcę rozmawiać o mydle, natychmiast się uśmiechnął. Był dużo bardziej ufny niż jego żona. Odnosiłem wrażenie, że to ona była jego tarczą. Chroniła go przed światem. Kiedy tylko Jane zostawiła nas samych, Kimani się rozluźnił i zaczął:
– Mam siedemdziesiąt trzy lata, a mydło, które przechowuję, ma już pięćdziesiąt dziewięć lat. Był rok 1950, gdy się urodziłem. Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Z perspektywy starości zawsze dobrze się ocenia dzieciństwo, jakiekolwiek ono było, ale chyba jestem w tej ocenie obiektywny.
Nie byliśmy bogatą rodziną. Miałem pięcioro braci i sześć sióstr. Mieszkaliśmy w zwykłej chacie z gliny.
Takiej pokrytej trawą. Myślę, że ludzie w pięknych domach wcale nie są bardziej szczęśliwi, niż my byliśmy wówczas. Choć to były bardzo ciężkie czasy. W tamtych dniach rodziny były zżyte – zarówno ta daleka, jak i bliska. Dzieliliśmy się z innymi tym, co mieliśmy. Jedzeniem i miłością. Tak, miłością, bo każdy z nas wówczas jej potrzebował. Wszyscy z wioski piliśmy wodę z tej samej studni, która znajdowała się niedaleko rzeki. Spaliśmy z rodzeństwem w tych samych łóżkach. Rodzicom mogę zarzucić tylko tyle, że byli zbyt surowi. Trudno było zasłużyć na nagrodę. Wychowywali nas w dyscyplinie, ale czasy były też straszne.
Kenię okupowali Brytyjczycy. Nasza wioska była jak obóz koncentracyjny. Nie mogłeś wychodzić w nocy, a w dzień opuszczać najbliższej okolicy. Jeśli rodzice pracowali gdzieś poza wioską, potrzebowali specjalnej przepustki. Jeśli chciałeś jechać do rodziny w innym dystrykcie, bo umierał ojciec lub matka, musiałeś mieć przepustkę. Szczególnie pilnowali Nairobi. Bez pozwolenia nie można było tam wjechać. Tymczasem moi rodzice musieli wyruszać niekiedy poza wioskę, aby sprzedać kukurydzę. Nie mieli wyboru, a ówczesna policja, która służyła Brytyjczykom, była bardzo brutalna. Najpierw biła, a dopiero potem pytała, kim jesteś, po co przyjechałeś. Ale rodzice i tak jeździli. Płacili łapówki i jeździli. Byłem małym dzieckiem, ale słyszałem rozmowy rodziców. Zdania: „Boję się. Ale wiesz, że musimy jechać. Ale bardzo się boję”. „To ja pojadę”. I zawsze jechało któreś z nich. Choć mogli z takiego wyjazdu nie wrócić.
Mimo tego strachu dostawaliśmy od nich dużo miłości. Szczególnie matka w tych trudnych czasach powtarzała nam, abyśmy w każdej sytuacji zachowali człowieczeństwo.
„Staraj się – mówiła – być dobrym dla każdego człowieka”. Wówczas przyjmowałem to jako rzecz oczywistą, a może trochę puszczałem mimo uszu, ale teraz wiem, że bycie dobrym jest warunkiem szczęścia. Miłość rodziców chroniła nas przed światem.
Od kiedy pamiętam, najpiękniejszym dniem w roku było dla mnie Boże Narodzenie. Jeśli nie dojadasz, tak jak my wówczas, to czekasz na takie święto. Matka przygotowywał wyjątkowe jedzenie. Ach, pewnie myślisz, że jakieś mięso. Nie, było zwykłe czapati. Za to tyle, ile chcieliśmy. Rodzice uprawiali kukurydzę, a oprócz tego dostępna była czasem gotowana fasola albo słodkie ziemniaki. Mieszało się wszystko i jedliśmy to niemal codziennie. Czapati to był luksus.
W naszej wsi była szkoła podstawowa. Dziś patrzę na to tak, że Brytyjczycy wcale nie chcieli nas dobrze wykształcić. Mieliśmy się nauczyć języka angielskiego, abyśmy mogli dla kolonialistów pracować. Były więc lekcje przyrody, nauka rolnictwa. A poza tym śpiewaliśmy ciągle hymn o królowej Elżbiecie.
Kiedy byliśmy dziećmi, nie wiedzieliśmy, że gdzieś obok nas jest powstanie. To był sekret. Rodzice chronili nas przed tą wiedzą. Pod koniec lat pięćdziesiątych zmarł ojciec, co było dla nas ciosem. Matka musiała nas sama wychowywać, choć nigdy nie byliśmy samotni. Mieliśmy rodzinę.
Miałem trzynaście lat, kiedy nadeszła niepodległość. Z naszej perspektywy to była rzecz niesamowita. Trudna do uwierzenia. Cud niemalże.
Nie myśl, że świętowaliśmy. Śpiewaliśmy tylko pieśni o wolności, ale też cicho. My cały czas byliśmy zniewoleni. Długo jeszcze się baliśmy. Rodzice w czasie kolonializmu byli zmuszani do pracy na polu. Wtedy nie było maszyn, pracowali więc potwornie ciężko. I nie było jak się wymigać. Nawet kiedy ktoś był chory, nie dostawał pozwolenia, aby dzień czy dwa odpocząć. Ludzie pracowali, słaniając się na nogach. Byli karani za najmniejsze przewinienie. Nie bili ich Brytyjczycy, ale ci, którzy im służyli. Nad matką znęcali się Kenijczycy, nasi bracia, którzy mieli wyprane mózgi. Moi rodzice, a szczególnie matka, bardzo bała się tych strażników. Kiedy kraj stał się wolny, ten lęk nie minął od razu. Moja matka ciągle się bała. Wiele lat jeszcze czuła razy zadane przez nich na polu.
Mój ojciec, jak mówiłem, zmarł dość wcześnie, bo miał około czterdziestki, a mama opiekowała się nami wszystkimi. Co, jak sam rozumiesz, nie było łatwe. Pracowała bardzo ciężko, abyśmy mogli skończyć szkołę. Mój starszy brat dostał pracę jako nauczyciel i za pierwszą pensję kupił różne produkty do domu: mąkę, cukier, olej, mydło. Każdego kolejnego miesiąca kupował to samo.
Mydło sprzedawano wówczas w jednym wielkim bloku, który mama dzieliła na maleńkie kosteczki. Każdy z nas dostawał jedną i miał się tym myć oraz prać ubrania. Mydło było bardzo drogie, a ja starałem się je oszczędzać. Udało mi się jeden taki kawałek zachować na czarną godzinę. To był rok 1964. Ta czarna godzina na szczęście nigdy nie nadeszła.
Potem się zastanawiałem, czy go użyć, ale postanowiłem ten kawałek mydła zatrzymać.
Trochę po to, aby zapamiętać dzieciństwo, a trochę, aby nie zapomnieć o tym, czego uczyła mnie matka. Żeby się dzielić! Ono mi przypomina, że to było życie, które dawało mi poczucie szczęścia. Wówczas sukces zawodowy czy osobisty był świętowany przez wszystkich. Braci, siostry, kuzynów. Nie było zawiści. Sukces jednego był radością nas wszystkich. Cieszyła się nie tylko najbliższa, ale również dalsza rodzina. Dlatego trzymam to mydło do dziś.
Po skończeniu szkoły pracowałem dla firmy motoryzacyjnej, następnie dla jednego z ministerstw. Potem hodowałem bydło mleczne, ale to już z żoną. Kiedy pracowałem w Nairobi, spotkałem Jane. Ona urodziła się w Murang’a, niedaleko Mount Kenya, ale przyjechała znaleźć szczęście w stolicy. Poznaliśmy się w tej samej firmie. Pamiętam, że Jane była bardzo ułożona. Szalenie opiekuńcza, piękna, szczera. Tym mnie ujęła. Chodziłem wokół niej i się przyglądałem. Przyznam, że byłem dość nieśmiały.
Jednak małżeństwo nie jest na rok, dwa, ale to inwestycja na całe życie.
Więc chciałem dobrze wybrać. Zaczęliśmy być przyjaciółmi, a po kilku miesiącach zapytałem ją, czy zechce zostać moją żoną. Zgodziła się. Jesteśmy małżeństwem już czterdzieści dwa lata. Kiedy już się pobraliśmy, pokazałem jej mydło i wytłumaczyłem, dlaczego jest dla mnie takie ważne. I że chcę, abyśmy dzielili się wszystkim. Zarówno dobrym jak i złym. Nie tylko między sobą, ale ze swoimi dziećmi, rodziną, a czasem z sąsiadami. Miłość sama w sobie nie jest wystarczająca do tego, aby małżeństwo było długie i trwałe. Moim zdaniem najważniejszy jest szacunek. Miłość idzie od człowieka do człowieka, z pokolenia na pokolenie, i to jest nasze zadanie, aby tę miłość, którą otrzymaliśmy od rodziców, przekazać dalej.
Mamy mały ogród i Jane lubi w nim pracować, a ja lubię na nią patrzeć. U schyłku życia mogę powiedzieć, że jestem spełnionym człowiekiem, choć mam jeszcze sporo do zrobienia. Przede wszystkim chcę, abyśmy razem pojechali w parę miejsc na świecie. Chciałbym zobaczyć oczywiście Europę albo Amerykę, a jak się nie uda, przynajmniej Republikę Południowej Afryki.
Ale nie mógłbym jechać sam. Nie umiem się cieszyć życiem bez niej.
Nie podróżowaliśmy zbyt wiele, ale wiem, co jest najpiękniejsze w podróżach. Myślisz, że widoki? Dobre restauracje? Hotele, luksus? Nie! Najlepsze jest to, kiedy siadasz z żoną i razem wspominacie. Mam jeszcze na tę wycieczkę czas, bo Bóg dał mi dobre zdrowie. I miłość oczywiście.
Kimani skończył opowiadać, pojechaliśmy do jego domu – niewielkiego murowanego budynku z małym ogrodem i wysokimi drzewami wokół. Zniknął w środku i wyniósł mydło. Małą szarą kostkę z naklejoną datą. Ustawił się do zdjęcia, a potem, gdy skończyłem oglądać mydło, zapytał:
– Poczekasz na Jane? Zaraz zamknie sklep, to byśmy razem coś zjedli.
Podziękowałem i wytłumaczyłem, że muszę wrócić do Nairobi. Miałem rano kolejny wywiad i musiałem się przygotować. Kiwnął głową, że rozumie, ale powiedział:
– Następnym razem już cię nie wypuścimy. Będziesz musiał z nami zjeść.
Tekst jest fragmentem książki Konrada Piskały “Trzymaj się z dala, kochanie. Opowieść o miłości w Afryce Wschodniej” wydanej przez Wydawnictwo Szczeliny. Tytuł artykułu pochodzi od redakcji.